niedziela, 29 grudnia 2013

ZBYSZEK JANCZUKOWICZ


Mniej wiecej 29 grudnia.

Liczenie czasu idzie nam kiepsko, ale, szczerze mowiac, wcale sie nie staramy.

Cud. Spimy na podlodze, wokol masa brudnych ciuchow, worki jakiegos cementu czy innego proszku budowlanego, kaski, drobne czesci od motorow, a w kacie pokoiku czesciowo oddzielonego od reszty cienka drewniana dykta - stacjonarny komputer i router WiFi. Geneza tego fenomenu pozostaje nieznana, ale korzystajac z 5 wolnych minut, piszemy krotka notke.

Zaraz bedziemy krazyc po miescie Kapuas z 13 Hondami CB skladajacymi sie na miescowy klub o nazwie SEMUT IRENK, od ktorych otrzymalismy wczoraj piekne koszulki, z wizerunkami Hondy CB, laitmotiwu naszej wyprawy, oraz z urzekajacym napisem: "We are Bikers not Gangsters". Oczywiscie wszystko przywieziemy lub przeslemy do Polski. A popoludniu ruszamy przez Banjarmasin do Loksado, gdzie czeka na nas Wegierska ekspedycja z Malangu. Loksado to gorski teren dobry na treking, zaznajamianie sie z lokalna kultura Dajakow oraz imprezy. Mam nadzieje, ze maja tam tuak.

Tak wiec zyczymy wszystkim udanej imprezy w Polsce oraz Szczesliwego Nowego Roku. I lecimy asymilowac sie dalej, bo wszyscy juz sie wokol nas kreca, jeszcze nie zwiedzilismy tego Kapuasu...

niedziela, 22 grudnia 2013


ZBYSZEK JANCZUKOWICZ


4 grudnia 2013

Selamat datang di Indonesia!

Wczoraj po raz trzeci przyjechaliśmy do Indonezji. Tym razem nie samolotem, ale statkiem. Prawdopodobnie po raz ostatni, chociaż fajnie było by też motorem albo na piechotę.

Przywitały nas uliczne stragany ze smażonymi bananami i dobrą mocną kawą, piękne stare burczące motory wszędzie na ulicach, jeżdzące z prądem albo pod, bo tutaj to nie gra większej roli, znajome okrzyki "bule" (białasy) oraz "mau ke mana?" (dokąd to?), o których aksjologii dyskutowaliśmy już długie godziny, mianowicie czy lepiej jest praktykować cnoty cierpliwość i wyrozumiałość, czy może stawiać na naturalność i bezpośredniość i zamiast uśmiechu odburkiwać. Łatwo zgadnąć, kto z nas stoi po której stronie.

Tak czy inaczej, oboje szczerze cieszymy się z kolejnego tutaj pobytu, mam nawet dziwne odczucie jeśli nie zadomowienia, to przynajmniej orientowania się jak u siebie w domu. Szczególnie że tuż za ścianą stoi gotowy do jazdy motor, czyli wszędzie w okolicy możemy szybko się dostać fizycznego i finansowego wysiłku. Mając tą możliwość dużo spokojnie siedzi nam się w domu, powoli robi i wywiesza pranie, pije kawę i oddaje lenistwu, tym razem dobrowolnemu, a nie przymuszonego warunkami lokomotyzacyjnymi jak w Tawau, gdzie żadnego motoru do dyspozycji nie było.

Co do motorów. 120 kilometrów górskiej drogi z Tanjung Selor do Berau przebyłem wczoraj w nocy na tylnym siedzeniu nowej Yamahy Vixion. Z kilku rozmów odbytych na Skypie wiem, że w Polsce nikt w to nie uwierzy, ale motor z jednym cylindrem o pojemności 150cc i dwoma ciężkimi mężczyznami na siedzeniu bawił się z dużym luzem i z pięknym delikatnym głosem, na dziurach i na równym asfalcie, pod górkę i w dół. Bliźniaczy model, Honda Tiger, tak samo. Do tego dochodzi lekka przyjemna konstrukcja, łatwość obsługi i naprawy oraz do 50 kilometrów drogi na litrze paliwa. Wniosek pierwszy. Czy w Europie mamy już coś takiego? Albo jak możemy to sprowadzić do Polski? Wniosek drugi. Nie wspominając już 15 minutowej sesji odpalania, teraz mi się wydaje, że nasza Honda coś skrzypi, burczy, skacze i marudzi, ale dalej ją kochamy i póki jesteśmy w tym regionie świata, za nic nie oddamy.

Co do mieszkania. Mieszkamy w domu należącym do jednego z nich, a służącym jako miejsce spotkań małej społeczności Bikers of Berau. To oni zresztą przyjechali po nas wczoraj do Selor, raz w jedną stronę i od razu z powrotem, spalili swoje paliwo i naprawiali dętki w swoich motorach, ponieważ jako gościom i przyjaciołom po fachu nie wypadało nam jechać autobusem. Nie chcą żebyśmy za siebie płacili oraz na czas nieokreślony przygotowali nam pokój z materacem, klucze do domu plus klucze do jednej z nowych Hond (spróbujemy wieczorem). Fenomen społeczności motorowych to chyba nasze najważniejsze i najbardziej inspirujące doświadczenie w Indonezji, myślę, że dla takiej przygody, bo przecież nie dla tropikalnych plaż i orangutanów, warto było, pomimo obecnego już zmęczenia gorącym klimatem, puścić się na Borneo na starym motorze z przeciążonymi sakwami, z absurdalnie niskim zapleczem finansowym, nie wiedząc za bardzo, co nas spotka.

ZBYSZEK JANCZUKOWICZ



10 grudnia, 

to jest dwa tygodnie od kiedy przyjechaliśmy do Berau. Przyjechaliśmy wykończeni na ledwo zipiącym motorze. Pakujemy się czyści, wypoczęci (no, moza spalonymi plecami, ale to przez nurkowanie na wyspie Derawan) i zrelaksowani, a motor ma nową lampę, nowy koil (taki walec który przetwarza prąd z CDI na iskrę do świecy), przymocowany stelarz pod silnikiem, nową tylną oponę, wycentrowane koło, naprawione hamulce i wyczyszczone przewody, odpala za pierwszym albo drugim kopnięciem i szczęśliwy czeka na nową drogę.

Właśnie gotujemy makaron z warzywami, trochę żeby się odpłacić za gościnę, trochę żeby ich pomęczyć, bo tutaj warzyw się nie jada, albo ryż, albo ryż z mięsem, ewentualnie ryba, ale to smażona w całości. Spodziewamy się, że zaleją tą naszą potrawę słonym sosem chili albo słodkim sosem sojowym, to są smaki Indonezji, będą jeść powoli i powtarzać 'enak-enak', czyli wyśmienite.

Rano wykuszamy na południe do Sangaty, koło 12 godzin podskoków na kamienach (do Berau nie dochodzi asfaltowa droga), jeden dzień albo dwa, zależy od pogody, bo w deszczu nie przekracza się 30 na godzinę. Mieszkamy w domu na ulicy Haji Isa, pod numerem 99, odrobinę za miastem, w mieszanym drewniano-murowanym domu, od podłogi wyłożonym kafelkami. Główny pokój-korytarz jest pusty, z telewizorem i wiatrakiem w rogu, w trakcie dnia kto chce leży na kafelkach (zimniej) i śpi albo ogląda telewizję, na noc wprowadzane są motory. Obok trzy osobne pokoje z materacami i małymi półkami na rzeczy, jeden z nich zajeliśmy, a lokator śpi, razem z innymi klubowiczami którzy nie zmieścili się do pokojów, pod sarungiem na podłodze. Z tyłu wylany betonem korytarz, przejście do łazienki (basenik z wiaderkiem) i schowana z tyłu kuchnia, która zarosła niewiadomo kiedy wymienionymi kołami, zębatkami i szkieletami starszych motorów (z jednego wzięliśmy oponę).

Dom nazywają sekretariatem klubu, ale co najmniej trzy osoby mieszkają tu na dobre. Prawie wszyscy Bikers of Berau pochodzą z innych wysp, głównie Jawa i Sulawesi, a na Kalimantan przybyli w poszukiwaniu pracy, która jest tutaj godzinowo i pogodowo cięższa, ale lepiej opłacana. Etap pierwszy: motor, najlepiej Honda Tiger, z modyfikacjami 5 – 6 tysięcy złotych. Etap drugi: żona, w zależności od wykształcenia 10 – 20 tysięcy złotych (to jest oczywiste w całej Indonezji, pięniądze idą w trakcie zaręczyn bezpośrednio do rodziców). Etap trzeci: dom, czyli dużo drożej, ale można na początku wynajmować albo dostać coś od miejsca pracy. Wiekszość naszych znajomych znajduje się na pomiędzy etapem drugim a trzecim. Wawan, buddysta (gratka) i nauczyciel, właściciel albo pierwszy wynajmujący obecnego domu, dokładnie nie wiemy, czeka z żoną aż ona dostanie pozwolenie na przeprowadzkę z miejsca pracy w Samarindzie do Berau (pracy w sektorze publicznym w Indonezji nie można rzucić). Mamy nadzieję, że "sekretariat" zostanie utrzymany, może przejmą go młodsi.

Dalej, do anggkoty należy Adit, nasz kontakt od Mamana, pomocny, bezinteresowny, trochę nieśmiały ogromny chłopak, jeżdzący na Tigerze podwyższonym w zaprzyjaźnym warsztacie ze spawaniem u Bernarda z Manado, imię po dziadku z Holandii, jako dobry chrześcijanin zna się na piwie, dowcipach i szachach. Pokoju ustąpił nam Imail, dalej młody chłopak, regularnie chodzi na Mahgrib, też czeka, aż żona przeniesie się do Berau. Najwięcej czasu spędza z nami Pendi z Jember (niedaleko Malangu), który coś mniej pracuje od innych, jeździ na Hondzie MegaPro (najładniejszy motor w tej części świata, pomarańczowo-czerwona, troszkę nowsza wersja naszej GLPro) i dalej czeka na zaręczyny. Jeszcze Michel, drugi z chrześcijan z Manado, ma długie włosy i odzywa się sporadycznie, ale dowcipnie, to on przyspawał dzisiaj stelarz do naszej Hondy, oraz Den, uczesany trochę w koreańskim stylu, pracuje w turystyce, ma czerwonego Tigera z całym szeregiem gadżetów i historią miłosną z bule na Bali na koncie, a to nie byle co.
ZBYSZEK JANCZUKOWICZ



12 grudzień

Odpoczywamy po drodze z Berau do Sangaty. Chrzest motorowy mamy za sobą. Siedemnaście godzin po pustkowiach, najpierw dzikie lasy, potem plantacje palm i kopalnie węgla, wioska co 100 kilometrów, co jakiś czas ciężarowka zostawiająca po sobie chmury pyłu, dwa plecaki i dwie sakwy po bokach, czasem fragmentaryczny asfalt, czasem ziemia, czasem kamienie, czasem żużel, a czasem nie wiadomo co, wszystko krąży w górę i w dół, bo gdyby poprowadzili drogę dolinami to byłaby powódź.

Do Berau rzadko ktoś dojeżdża, bikersi po obu stronach lasu znają się głównie z opowieści. A tak w ogóle, Indonezyjscy motocykliści za dużo nie podróżują, raz większość pracuje (nawet jeśli praca składa się w 80 procentach z picia kawy i palenia papierosów) od poniedziałku do soboty z dwoma wolnymi niedzielami na miesiąc, dwa uważają, że do potróży potrzebny jest wielki motor z dodatkowymi lampami, trzema boxami i crossowymi kołami, a i to ledwo przewiezie jedną osobę. Obraz dwóch osób na starym motorze gdyby znali nasz język, określiliby jako artystyczny performance. Łamiąc wszystkie zasady profesfonalnego turingu, jak mocne światła na noc, dopasowane hamulce, wyważony ciężar motoru, kurtki, buty, ochraniacze i tym podobne, jeździmy sobie szczęśliwi po pustkowiach, cieszymy się otwartą przestrzenią, otwartmi planami i powolnym burczeniem Hondy.

Dalej piszę offline, bo internet jest tu tylko w telefonach, a te nie mają klawiatury, w niektórych sferach globalizacja dochodzi tu szybciej niż do nas, a ja się na nią nie łapię. Mieszkamy w siedzibie klubu Yamaha Scorpio w Sangacie, piękny motor, spaliśmy do południa, co tutaj jest fenomenem, narazie strasznie gorąco, ale można wylegiwać się na kafelkach, pod wieczór mamy objeździć okolicę, może uda się wsiąść na Yamahę i dokończyć badania na temat dostępnych w Indonezji motorów turystycznych. 
ZBYSZEK JANCZUKOWICZ

23 grudzien

Od kilku tygodni spimy w lesie, w warsztacie motorowym albo u napotkanych na drodze znajomych. W zadnym z tego rodzaju miejsc nie ma internetu, a przynajmniej internetu, do ktorego mozna by podlaczyc klawiature. Stad opoznienie w informacjach. Poprawimy sie niedlugo. A teraz zalaczam trzy szkice na bloga pisane na szybko offline na laptopie, potem wszystko dalej uporzadkujemy...

Tutaj za bardzo nie wiadomo, kiedy wylacza prad, wiec, jesli jutro bedzie padalo, skladamy wszystkim wstepne zyczenia swiateczne.


poniedziałek, 2 grudnia 2013

ZBYSZEK JANCZUKOWICZ


Zaczyna się grudzień, jutro wracamy do Indonezji.

Grudzień na Borneo, to znaczy upał w nocy, a w ciągu dnia słońce leje się jak powódź, ludzie z białą skórą i niebieskimi oczami mrużą się i topią. I strasznie chudną. Ale to nie wiem, czy z powodu słońca, czy z powodu malezyjkich cen. Po tygodniu w domu na obrzeżach portowego miasta Tawau, przez który przewija się cała grupa ludzi zasługujących na osobną notkę, opuszczamy to post-angielskie państwo praktycznie go nie zobaczywszy.

Z pobieżnych obserwacji, mają tutaj asfaltowe ulice z poboczami, restauracje zamiast ulicznych barów i samochody zamiast motorów. Tym samym, Malezyjczycy nie mają czasu siedzieć razem na każdym rogu, pić kawę i plotkować, zamiast tego jeżdzą wieczorami na siłownie, baseny albo prywatne lekcje szlifujące angielski (albo chiński), ewentualnie siedzą w domach i ogładają filmy na domowym ekranie HD DVD. Po roku w Indonezji czujemy się tutaj dziwnie i wracamy szybko do Bikers of Berau, u których spodziewamy się wolnego pokoju z materacem w ich domu-garażu spotkań, chaotycznego kręcenia się motorami po małym mieście i do nikąd nie prowadzących powolnych rozmów o byle czym do nocy. Dodatokowo, połowa z nich to chrześcijanie, więc przywieziemy dwie butelki whiski, której tutaj w chińskich sklepach nie brakuje, może być ciekawie w klimacie, w którym można usnąć po dwóch butelkach piwa. Na tarczy czy pod tarczą, lepsze to niż kolorowe koktajle, które Malezyjczycy zamiawiają w tutejszych kawiarniach, nie tyle dla zabawy, co dla wzajemengo awansowania swojego statusu w oczach znajomych.

...

Miał być dłuższy post, ale nagle wokół pojawili się goście, chyba chcą zjeść nasz obiad, więc właściwa kontynuacja za niedługo...





piątek, 29 listopada 2013

PPG

Dobre dni nadeszły. Droga z Samarindy aż do Malezji obfitowała w niespodzianki, ale i cieszyła różnorodnością wrażeń i pomocą napotkanych członków klubów motorowych w różnych miastach. Zatem przedstawiam streszczenie kilku ostatnich dni.
21.11.2013 Pracujemy w Primagama English One od 8 do 9.00 wieczorem, miłe pożegnanie, Mr. Abdul stara się nas zachęcicc do dalszej pracy od stycznia. Około 10.00 jedziemy do wioski Lolo, gdzie spotykamy się z członkami klubu Honda CB, pijemy mnóstwo kawy, dostajemy kontakt do innych członków klubu w Samarindzie, okolo północy wyjeżdżamy do Balikpapanu.

22.11.2013 O 6 rano bierzemy ferry z Panajamu do Balikpapanu, tam spotkamy się na śniadanie z Diamem, u którego byliśmy miesiąc temu. Diam śpiewa w chórze i nawet był w Warszawie na konkursie międzynarodowym, gdzie zdobyli pierwsze miejsce. Bez spania kontynuujemy naszą podróż przez następne kilka godzin do Samarindy. Po drodze wstępujemy do Arboralium, szkółki leśnej, gdzie dostajemy wielkie jak gruszki nasiona drzewa żelaznego (beliam, ironwood), z którego buduje się najtrwalsze konstrukcje, w tym statki, mamy nadzieję zasadzić je w Polsce.
Samarinda wita nas dawno niewidzianym Indomaretem (sieciówka, coś jak Żabka), gdzie możemy kupić ulubione przysmaki. W Tanah Grogocie były tylko małe prywatne sklepiki, ponieważ prowadzi się tam politykę uprzywilejowania lokalnego handlu. Jako, że nie spaliśmy całą noc, a ruszyliśmy prosto po pracy, nie byliśmy w stanie socjalizować się z bikersami i poszukaliśmy taniego hotelu. W tym czasie Zbyszek się rozchorował, byliśmy przemęczeni i źli, w konsekwencji nadszedł pierwszy kryzys.
23.11.2013 Spotykamy się z bikersami z klubu Honda CB, około 20 motorów czeka na nas pod stadionem, istna galeria, bardzo sympatyczna atmosfera, Zbyszek próbuje innych motorów, każdy pokazuje swoje modyfikacje, nabieramy na nowo sił i motywacji. Przewodniczący klubu w Samarindzie – Pak Toto, prowadzi warsztat, a wice – Pak Ingal, maluje sprayem obrazki na motorach
24.11.2013 Pak Toto ketua grupy, z rana ze Zbyszkiem naprawia motor, po południu wraz z czlonkami Hondy CB jedziemy do wioski Pampang, gdzie mieszkaja Dayakowie, dawni łowcy głów, a dzisiaj chrzescijanie. Co niedziele w wiosce odbywa sie tradycyjna ceremonia, tańce i muzyka, starsze kobiety mają baaardzo długie uszy naciagnięte ciężkimi kolczykami i tatuaże aż po ramiona. Mieszkańcy wioski zajmują się wyrobem sprzętu i biżuterii dekorowanej koralikami, dawniej z muszelek i kamieni, teraz z plastiku. Misternie zdobione stroje i nakrycia głowy wymagają tygodni pracy, ponieważ wszystkie są pokryte tysiącem nawleczonych na nitke koralików. Przed domami wbite są drewniane, rzeźbione totemy, chroniące mieszkańców. Żegnamy sie z kolegami z Samarindy i ruszamy w stronę Bontangu.




Już po zmierzchu przed Bontangiem mijamy równik, Honda w złym stanie, ma problemy z wyjazdem pod górę. Na szczęście wyjeżdżają nam na przeciw członkowie Hondy CB z Bontangu i eskortują nas do miasta. Tam w warsztacie naprawiaja Hondę, zapraszają na obiad. Jeden z kolegów ma urodziny, i wedle indonezyjskiego zwyczaju inni obrzucają go mąką i jajkami na szczęście. Bardzo miłe towarzystwo, jednak my dalej się spieszymy i nie możemy zostać u nich na noc, bo planujemy ruszyć z Sangaty w dalszą drogę. Cała grupa eskortuje nas noca do Sangaty, dobra pogoda, niezła droga, chłopcy się bawią, wymijają, popisują.

Niestety mąka i jajka padły nie tylko na solenizanta, ale i na naszą rozkręconą Hondę, może to jej doda szczęścia :)

Naprawiamy

W Sangacie czekają na nas już nowi bikersi, tym razem z klubu Yamahy. Nocjemy w domu osiemnastoletniego Haika (o przezwisku Kai czyli dziadek). Dom przepiękny, zaprojektowany przez jego ojca architekta, z otwartym salonem, huśtawkami, palmami, barem.





25.11.2013 Wyruszamy z członkami Yamahy w dalszą drogę, zatrzymujemy się w wiosce gdzie mają biuro (oficjalne miejsce spotkań), jemy i odpoczywamy zbyt długo i dlatego poddenerwowani wyjeżdżamy dość późno. Jedziemy do Sangkuliran, ale ostatecznie dobijamy do innego portu żeby przedsostac się na drugą stronę rzeki (obieramy trudniejszą drogę). Zastaje nasz ulewny deszcz, ale jedziemy dalej. Ostatecznie wsiadamy wraz z motorem na malutką łódkę, żegnamy się z Yamahami z Sangaty, troche źli, że zbyt długo nas przetrzymali.







Dopiero w Lepmake mają na nas czekać inni bikersi więc najgorszy kawałek drogi musimy zrobić sami. Jeździmy godzinami przez bezludny las tropikalny i plantacje palmy olejowej. Ciemno, kamienista droga, często pod górę, dziwne odgłosy zwierząt dookoła, raz na drodze nam stanął kucing hutan, wielki, czarny dziki kot, wielkości psa, coś jak mniejsza pantera. Bałam się, że motor nam się zepsuje i będziemy zmuszeni nocować w środku lasu wśród węży, dzikich kotów, dzików i wszelkiego rodzaju insektów. Na szczęście jakos dojechaliśmy do wioski Lempake, gdzie nas odebrano i odradzono dalszej drogi do Berau. Przenocowaliśmy w bardzo miłym domu, którego właściciel nie tylko pasjonuje się motorami, ale i polowaniem na jelonki, także zostaliśmy obeznani z całą jego kolekcją poroży.



26.11.2013 Rano wyjechaliśmy do Berau, w połowie drogi czekali na nas bikersi, co było dość pomocne, gdyż Honda znów była w słabym stanie, dodatkowo bez przedniego hamulca. Początkowo planowaliśmy jechać prosto do Tanjung Selor, skąd mieliśmy wziąć ferry do Tarakanu, ale towarzystwo okazało się nadzwyczaj miłe i zasiedzieliśmy się w ich klubie. Bikers of Berau są młodzi, mają duże motory i chętnie goszczą wszystkich innych bikersów, gdyż mają specjalny domo-klub, w którym się spotykają i gdzie przyjmują gości. Część z nich jest chrześcijanami z Sulawesi, także alkohol nie jest dla nich zabroniony, jak w przypadku muzułmańskich bikersów. Jako, że termin wizy upływał 27.11 musieliśmy myśleć o tym, jak najszybciej dostać sie do Malezji. Okazało się, że nawet jeśli uda nam się przetransportować motor na Tarakan, to nie będziemy w stanie zabrać go na malezyjską stronę do Tawau. Jakieś regulacje i przepisy. Bikersi z Berau zaproponowali, żebyśmy zostawili motor u nich, a oni odwiozą nas w nocy do Tanjung Selor, na co z chęcią się zgodziliśmy. Zbyszek po raz pierwszy od dawna jechał jako pasażer i mógł podziwiać gwiazdy. W Tanjung Selor bikersi zaprosili nas na obiad, nawet zapłacili za hotel, co mnie wprawiło w lekkie zakłopotanie.



27.11.2013 Na drugi dzień z rana poszliśmy do portu, wsiedliśmy na speedbout i w ciągu godziny dopłynęliśmy do wyspy Tarakan, skąd wzięliśmy ferry do Tawau w Malezji (4 godziny).
Mission completed. Dotarliśmy do Malezji przed wygaśnięciem wizy.
Przez całą drogę od Tanah Grogot do Malezji sprawowałam funkcję sekretarki, kontaktujac się z różnymi klubami, opisując naszą pozycję i plany podczas gdy Zbyszek niemal bez przerwy prowadził motor. Prawie wszystkie kluby motorowe w Prowincji Wschodniego Kalimantanu były w stanie mobilizacji i za punkt honoru postawiły sobie,aby nam pomóc w dostaniu się do Malezji przed upływem wizy. Często miałam ochotę zostać dłużej w jakimś miejscu, odwdzięczyć się za pomoc, ale niestety nie było na to czasu. Za to już obiecaliśmy, że wrócimy.




Rezygnujemy z objazdu malezyjskiej części Borneo i Brunei, wrócimy na Kalimantan i objeździmy go dokładniej, tym razem nie spiesząc się i doceniając lokalną gościnność. Obecnie jesteśmy w domu Daniela, Anglika mieszkającego od ponad 4 lat w Malezji, który pracuje w szkole językowej w Tawau. Bardzo ciekawa postać, która zasługuje na osobna notkę na blogu. 

sobota, 23 listopada 2013

PPG Pierwszy kryzys w podróży

Przez ostatnie dwa dni byliśmy potwornie zmęczeni nocną jazdą i to wpłyneło na nasze postrzeganie podróży. Dopadły nas chwile zwątpienia, fizyczne i psychiczne wyczerpanie, a przecież to dopiero początek drogi. Prawie byłam w panice. Zbyszek się trochę rozchorował, padało, mnie bolała głowa i nagle pomyślałam, że nie dam rady. Aż do czasu, gdy sie spotkaliśmy z członkami Klubu Motorowego Honda CB, którzy dali nam wsparcie, skontaktowali z członkami klubu w całej prowincji Wschodniego Kalimantanu, tak, że w każdym mieście, aż do granicy z Malezją ktoś będzie na nas czekał. To dodało nam sił i motywacji na dalszą drogę. 

Teraz Zbyszek siedzi w warsztacie z Toto, przewodniczącym klubu, i razem bawią sie w ulepszanie naszej Hondy. A ja zbieram siły, żeby nas spakować do dalszej drogi. Za chwilę przyjadą wraz z innymi członkami klubu i będa nas eskortować do Pampang, wioski Dayaków, gdzie co niedziele odbywają się jakieś ceremonie. Potem sami ruszymy w dalszą droge, ale już w Sangacie będa nas oczekiwac inni członkowie klubu. I tak aż do Malezji. Niestety tam będą na nas czekały nowe problemy, bo nie przepuszczaja przez granice motorów poniżej 400CC, a nasz ma 160. Niemniej jednak będziemy próbować, wykorzystując perfidnie to, że jestesmy biali i niby nic nie wiedzieliśmy o tych regulacjach wcześniej. Jeśli się nie uda wrócimy na indonezyjską część Borneo. 

Dobrze jest mieć wsparcie i czuć się członkiem jakiejs grupy. Wcześniej narzekałam na indonezyjski kolektywizm, ale teraz zaczynam go doceniać. Wiem, że pierwszy kryzys nie będzie ostatnim na naszej drodze, ale teraz przynajmniej mam poczucie, że nie jesteśmy sami i zawsze możemy zwrócić sie do kogoś o pomoc. 

Dalej pada. Ale to normalne, w końcu jesteśmy blisko równika, a dzisiaj (mam nadzieję!) nawet na nim staniemy, a potem z pomrukiem Hondy przekroczymy go i ruszymy do Sangaty.

Hondzie w hordzie, każdy chce mieć najbardziej charakterysyczną

Nasza Honda GL z siostrzanymi Hondami CB

Nasze wsparcie i eskorta

piątek, 22 listopada 2013

PPG W drodze - Borneo!

Indonezja - główne wyspy: Sumatra, Jawa, Kalimantan, Nusa Tengara, Sulawesi, Papua. (kolor jasnobrązowy), Malezja (kolor zielony)
Banjarmasin, Tanah Grogot, Balikpapan, Samarinda i dalej nie wiadomo skąd transport na Malezyjską stronę Borneo
taak, tak nareszcie w drodze. Praca w szkole skończona, pensja odebrana, możemy kontynuować podróż. Naszym planem jest objazd całego Borneo na motorze z dłuższym postojem w jego centrum - Palangka Rayi, ponieważ jest to miasto po części chrześcijańskie więc lepsza atmosfera na Święta Bożego narodzenia, a i mamy tam kolegę Mamana, który wprowadził nas w świat klubów motorowych. Zaczęliśmy podróż od wjazdu na Borneo przez Banjarmasin na południu i kierując się na wschód przez Batulicin zatrzymaliśmy się na miesiąc w Tanah Grogot, żeby popracować.W tym czasie objechaliśmy większość regionu, spotykając wioski, w którch przed nami nie było innego białego. Bez własnego motoru nie ma tam dojazdu, drogi są nie oznakowane, często nieasfaltowe, wiele mostów nieprzejezdnych dla samochodów. Dwa dni temu skończyliśmy pracę i wyruszyliśmy znowu w drogę. Wczoraj odwiedziliśmy kolegę w Balikpapanie, bardzo przyjaznym mieście nad morzem, a dzisiaj jesteśmy już w Samarindzie, gdzie mamy się spotkac z członkami klubu motorowego Honda CB. 

Za pięc dni kończy nam się wiza indonezyjska i musimy przekroczyć granicę z Malezją. Nie jest to proste, bo najbliższe przejście graniczne jest w Tawau i można tam się dostać tylko morzem, bo nie ma dróg, sa tylko podmokłe tereny i bagna.Musimy się skonsultowac skąd można wsiąść na ferry i przewieźć motor. W okolicach Bontangu przekroczymy równik. Może się okazać, że dojedziemy do Tarakanu i tam nam powiedzą, że przewóz osób na statku jest dostępny, ale nie transport motoru. Dlatego możliwe, że będziemy musieli się cofnąć do większego miasta w celu znalezienia odpowiedniego portu. 


Jęśli uda się wjechać do Malezji na motorze to chcemy pojechać do Sandakan, potem wjechać do Brunei, znów do Malezji do Kuchingu i ponownie wjechac na indonezyjską część Borneo do Pontianaku, a potem Palangka Rayi, a stamtąd zakończyć podróż w Banjarmasinie i tym sposobem zatoczyć koło. Jak się droga potoczy nie wiadomo, wiele okoliczności może popsuć nasze plany, przekraczanie granic, niedostępność, a nawet brak dróg (w centralnym Kalimantanie ich po prostu nie ma, ludzie przemieszczają się rzekami). 

Nie wiem jak w dalszej drodze będzie z dostępnością do Internetu, ale postaramy się uaktualniać informacje w miarę możliwości. 
Na Borneo znajdują sie trzy państwa - Indonezja z regionem Kalimantan, Malezja z regionami Sabah i Sarawak oraz malutkie Brunei

Klub motorowy Honda CB w Samarindzie, kontaktują nas z członkami z całej prowincji Wschodniego Kalimantanu

Każdy chciał żebyśmy przejechali się na jego motorze

Nasza eskorta

poniedziałek, 18 listopada 2013

PPG

Ostatnie kilka dni pracy w Tanah Grogocie. Po pierwszym strasznym tygodniu wpadliśmy w rutynę i już nie było tak źle. Samo uczenie dzieci bywa ciekawe, a nawet satysfakcjonujące jeśli udało sie w nich obudzic chęć do nauki. Jedynie dysorganizacja i nieumiejętne zarządzanie szkołą jest irytujące. Uczyliśmy zarówno w prywatnej szkole angielskiego Primagama jak i w szkołach publicznych dając lekcje pokazowe. Często rozmawialiśmy o problemach edukacyjnych, zwłaszcza w Indonezji, gdzie uczniowie są osadzeni w Kulturze Wstydu i boją się podjąć jakąkolwiek interakcję z nauczycielem, działać samodzielnie i nie potrafią dostrzec długoterminowych rezultatów z nauki angielskiego. Są przyzwyczajone do biernego odbierania informacji, przy tabicy wpadają w panikę, zapytane o rozwiązanie zadania prawie płaczą. Po skończonej lekcji, podchodzą do mnie i pochylając sie, przykładają czoło lub policzek do mojej dłoni na znak szcunku. (Dzsiaj nawet mnie całowaly w rękę, a od jednej uczennicy, Nazui, dostałam pluszowego prosiaczka :) Dorośli także praktykują ten zwyczaj względem osób starszych lub na wysokich stanowiskach. Indonezyjskie społeczeństwo jest na wskroś klasowe, wszyscy się kontrolują nawzajem, nie boja się Allaha, a raczej imamów w meczecie lub ciekawskich sąsiadów, którzy mogliby ich skrytykować. Unikają podejmowania ryzyka, wyzwań i odpowiedzialności w obawie, że stracą twarz. Jeśli coś im sie nie uda, to nigdy do tego się nie przyznają, raczej nagle chorują, uciekają, zamykają w domu, jednym słowem robią wszystko, aby nie stawić czoła problemowi i go rozwiązać. Czują sie bezpiecznie tylko w grupie, często mówią “my” zamiast “ja”. Idealnie wpisują się w klasyfikację wartości kulturowych Hofstede.


Dimension One Extreme (np. Indonezja) Other Extreme ( Zachodnie kraje)
Identity Collectivism Individualism
Hierarchy Large Power Distance Small Power Distance
Gender Masculinity Feminity
Truth Strong Uncertainity Avoidance Uncertainity Tolerance
Virtue Short-term Orientation Long-Term Orientation


Wczoraj robiłam trening z metodologii nauczania dla nauczycieli Primagamy, którzy nie rozumieli dlaczego zagraniczne książki do nauki angielskiego sa nieefektywne w indonezyjskiej szkole. Po analizie podręczników (“My world”, “Hemisphere”, “English Zone”) stwierdziłam, że typy zadań i materiał jest niedostosowany do tego rodzaju kultury, gdzie eksponowane w tych książkach krytyczne myślenie, dyskusje, samodzielna praca ucznia w tutejszych warunkach nie działają. Dzieci nie rozumieją co sie od nich wymaga, gdyz nigdy nie podejmowały takich zadań. Na podstwie doświadczenia zdobytego w Malangu, gdzie uczyłam w English One i Bravo VIEC oraz na Madurze i tutaj, na Kalimantanie, doszłam do kilku konkluzji, jak efektywnie uczyć dzieci w Indonezji, biorąc pod uwagę ich predyspozycje i zachowania kulturowe.
Komentarz do tabelki na przykładzie szkoły w Indonezji

  1. Collectivism – grupowość; dzieci, czują się niepewnie, gdy muszą działać samodzielnie, wyrazić swoją opinię; zamykają się w sobie, szukają pomocy wśród rówieśników. (rozwiązanie: do tablicy można poprosić dwoje uczniów, żeby ich ośmielić do wykonania zadania)
  2. Large Power Distance – przepaść pomiędzy osobnikami o różnych statusach (szef-pracownik, starszy-młodszy, nauczyciel-uczeń), brak równości w relacjach. Dzieci nie są przyzwyczajone do rozmowy z nauczycielem, boją sie konfrontacji i zadawania pytania. Nauczyciel jest dla niech pół-bogiem, który może decydować o ich losie, nigdy przyjacielem. (rozwiązanie: zamiast pytać konkretnego ucznia, zadać pytanie całej klasie).
  3. Masculinity – chęć wykazania się, ciężkie przyjmowanie porażki, obawa przed utratą twarzy, wolą nic nie powiedzieć, niż odpowiedzieć źle i się ośmieszyć (rozwiązanie: częste powtarzanie, że proces uczenia wymaga popełniania błędów, i to nic złego, mają do tego prawo, zachęcnie do rozwiązania zadania, nawet jeśli będzie niepoprawne, korygowanie błędów w przyjazny sposób)
  4. Strong Uncertainity Avoidance – silne unikanie niepewności, obawa przed wyzwaniem, podejmowaniem ryzyka, odpowiedzialnością, przed wszystkim co nowe i nieznane, i tu znów obawa przed utratą twarzy. Cenią bezpieczeństwo i stabilność. (rozwiązanie: poświęcić więcej czasu na wprowadzenie do tematu, dokładnie wytłumaczyć na czym będzie polegało zadanie, zrobić samemu wiele przykładów, aż dzieci się z nim oswoją i poczują gotowe do samodzielnego działania).
  5. Short-term Orientation – brak planowania i przewidywania długoterminowych skutków, chcą widzieć efekty natychmiastowo (rozwiązanie: po każdej lekcji powtarzanie nauczonego materiału, tak, że dzieci widzą czego się w danym dniu nauczyły i mogą się tym pochwalić w domu; motywowanie do podejmowania małych wyzwań (“naucz sie 20 nowych słów”, a nie - “przeczytaj książke po angielsku, bo to Ci wzbogaci słownictwo”).




w pracy


Oczywiście można też ich przymuszać do zachodniego stylu nauczaania (bardziej kreatywnego, krtytycznego, indywidualnego itd), ale wtedy panikują, zamykają się w sobie, ponieważ nie jest on przystosowany do ich kultury. Nie ma jednej najlepszej metodologii nauczania, która sprawdza sie na wszystkich, niestety autorzy podręczników do angielskiego nie zatrudniają antropologów do konsultacji programu i później powstają problemy z adaptacją metod podręcznika do warunków kraju, w którym będzie używany. To dość zabawne, bo przygotowują podręcznik, jakby miał być skierowany do dzieci osadzonych w zachodniej kulturze (teksty, metody, typy zadań, rozkład materiału), a przecież jego odbiorcą jest zazwyczaj dziecko nie-anglojęzyczne z innego kręgu kulturowego. Powinny być różne podręczniki kierowane na Amerykę Łacińską, Europę, kraje muzułmańskie i Azję, ponieważ każda z tych kultur jest inna i wymaga innych metod nauczania.

Dość o edukacji, chociaż przez ostatni miesiąc to jest najczęstszy temat naszych rozmów (oprócz motoru oczywiście, no i karburatora, świecy, mieszanki, pływaka, obwodów i nowego ulubionego tematu Zbyszka – prądu – ciągle rozkręca lampę, rozwala żarówki i wyciąga z nich druciki, przykłada do baterii, zastanawia się do czego podłączyć halogeny czy do dynama czy akumulatora, a VAT, Volt i Amper nam stale towarzyszą przy obiedzie).

Jesteśmy członkami Honda CB Bikers Community ( klub miłośników Hondy CB) mimo, że my mamy GL, ale to bardzo podobne modele. W każdą sobotę wieczorem odbywają sie spotkania wokół rynku różnych grup motorowych. Po prawej stronie pomnika miłośnicy Hondy CB, po lewej Yamaha cośtam, dalej Suzuki Ninja, dalej Honda Tiger itd. Dostaliśmy naklejki i koszulkę klubową, wczoraj byliśmy na wystawnym obiedzie u jednego z członków. Bardzo przyjemna sytuacja, wszyscy sobie pomagają, mają wspólną pasję, chwalą się modyfikacjami itd. jest tylko jedno kuriozum, które mnie niezmiernie bawi. Oni nie podróżują na swoich motorach! Wystawiają je jak na wystawę co sobotę, czyściutkie i błyszczące, siadaja koło nich, popijają kawę, rozmawiają... i tyle! Spotykają się, ale nie organizują dalekich wypraw, to takie dość zasiedziałe kluby motorowe. Niemniej jednak bardzo urocze, a ludzie przemili.

Członkowie klubu Honda CB z Tanah Grogot - pożegnanie


Już prawie 11.00 w nocy, czas do domu, a dzisiaj konwersacje skończyłam o 9.15 więc się zasiedzieliśmy trochę po pracy. Zbyszek grał w piłkę z innymi nauczycielami, a jutro ma iść na bilard z członkami klubu. Nie tk źle w tym Tanah Grogocie, chcą, żebyśmy zostali dłużej, ale DROGA czeka! (i wiza się kończy:) 


sobota, 2 listopada 2013

ZBYSZEK JANCZUKOWICZ

Tanah Grogot, tydzień drugi.

Nigdy nie odczuwałem nic poniżającego w chodzeniu w tanich ciuchach drugiego obiegu, jedzeniu w barach mlecznych, upijaniu się w parku, graniu w piłkę z gimnazjalistami czy podróżowaniu stopem bez pieniędzy, a to przecież wzbudzające pogardę oznaki niskiego statusu społecznego. Od około 5 lat nie przejmowałem się też za bardzo brakiem oszczędności na przyszłość, gromadzonego doświadczenia zawodowego ani opublikowanych artykułów naukowych, a to przecież jawna głupota, lekkomyślność i nieodpowiedzialność. Ogólnie mówiąc, nie martwiło mnie, co większość społeczeństwa uważa za podłe.

Tym większe moje zaskoczenie, że dwa tygodnie w podłej pracy – zresztą bardzo korzystnej logistycznie i zbawiennej finansowo w naszej nędznej sytuacji – zamiast spływać po mnie jak lekki deszcz, nie tylko są nie do wytrzymania, ale wpędzają mnie w głęboką depresję, niechęć do samego siebie i poczucie życiowej porażki.

Wcale nie zamierzam narzekać na warunki, jest egzotycznie i pięknie, powolnie, ale bez stresu i właściwie bez wymagań. Możemy sobie w nocy siedzieć przed domkiem i pisać na laptopie, a w dzień jeździć po okolicznych wioskach z domami na palach i drewnianymi mostkami, które nigdy nie wiadomo, kiedy ostatecznie załamią się pod przejeżdżającym motorem, słowem, prawdziwe tropiki, których nie znajdziecie w żadnym katalogu dla turystów. A potem stać nas będzie na dwa miesiące jeżdżenia.

Z pewnym luterańskim poczuciem winy i grzechu, muszę stwierdzić, że bunt wywołuje we mnie praca jako forma, tj. bycie zatrudnionym przez pracodawcę i wykonywanie zadań w zamian za obiecane pieniądze, podłość abstrakcyjna, nie konkretna. Podporządkowując własną wolę cudzej oraz przeliczając część własnej egzystencji na pieniądze tracę pełnoprawność jako podmiot poznania prawdy. W Polsce trzeba będzie załatwić papiery od psychologa stwierdzające chorobę umysłową uniemożliwiającą podjęcie pracy zarobkowej, inaczej czeka mnie głębokie nieszczęście oraz upadek moralny i filozoficzny.

A skąd luterańskie poczucie winy? Z naszej współczesnej europejskiej etyki, która negując transcendenty wymiar zbawienia i potępienia, internalizuje je w zastałych układach społecznych. Ale o tym kiedy indziej. Przeciwnie, zastanówmy się, kto i kiedy nauczył mnie tego duchowego wagabundztwa, które nie pozwala cieszyć się, że dobrze wykonamy powierzone nam w kontrakcie zadanie, rozkrzesamy wokół siebie trochę oświaty i własnymi rękami zarobimy na wymarzoną podróż dookoła Borneo? Dlaczego nie znoszę wakacji a kocham wygnanie? Czy to może być wrodzone?




sobota, 26 października 2013

PPG

Borneo, Kalimantan.

Decydując się w Malangu czy wsiadać do samolotu do Bangkoku czy rzucać na dziką wyspę na motorze, wybraliśmy opcję survival. W Bangkoku pracowalibyśmy po parę godzin dziennie, za dobre pieniądze, potem spacer, masaż, może basen, spotkanie ze znajomymi na piwie, po pracy czas wolny dla siebie, może jakieś pisanie własne. Kalimantan to wielka niewiadoma. Troche pracy, żeby zarobić na benzynę, a potem MOTOR I DROGA, czasem nawet niezaznaczona na mapie. Równik, przyroda, drewniane domy na palach, mało ludzi i ogrom przestrzeni. Na Kalimantanie pracujemy od rana do wieczora, w mieście nie ma żadnych udogodnień, sami muzułmanie, płaca jak na indonezyjskie warunki znośna, ale niepewna. Tak właśnie, niepewna. Przez tydzień pertraktujemy z właścicielem Primagama English School, że zgodziliśmy się na pewną kwotę plus zakwaterowanie i wyżywienie. Nagle okazuje się, że nie ma pieniędzy na jedzenie, bo mieszkanie było za drogie (prawdę mówiąc nie zgodziliśmy sie mieszkać z rodziną i musieli wynając dla nas coś pomiędzy mieszkaniem a domem szeregowym). Kalimantan jest dużo bogatszy od Jawy, ponieważ znajdują się tutaj złoża węgla, ropy i złota, uprawy palm na olej i tym podobne intratne biznesy. Dlatego też wszystko jest dużo droższe, w tym jedzenie, jeśli musielibyśmy pokrywać wydatki na posiłki z naszej pensji to zmniejszyłaby sie o połowę. Wczoraj wywalczyliśmy catering dwa razy dziennie, ale szefowa w Jakarcie chce nam dodać dwa dodatkowe dni, za dzień w którym będziemy przedłużać wizę w Balikpapanie i za jakieś święto narodowe. O ile rozumiem odrabianie straconego dnia pracy z powodu wizy, o tyle nie rozumiem czemu mam być odpowiedzialna za kalendarz świąt i dni wolnych w Indonezji.

Oczywiście udajemy tutaj malżeństwo, gdyż nieskazitelne społeczeństwo muzułmańskie doznałoby szoku moralnego widząc niezamężną parę mieszkającą razem. Jeszcze mogliby mnie ukamieniować. Wiele udawać nie musimy, bo jesteśmy razem ponad 5 lat i faktycznie jesteśmy dla siebie małżeństwem pod każdym względem, jedynie papieru brak, ale kiedyś w końcu i papieru się dorobimy. A czas leci tak szybko, że sama nie mogę uwierzyć w to, że mam już 25 lat, Zbyszek 27, poznaliśmy się jak miałam 19, a on 21, wydaje mi się to wręcz nierealne.

Wspominki innym razem, a teraz garść informacji o sytuacji obecnej. Mieszkamy w Tanah Grogot, na wshodnim Kalimantanie. Od 8 rano, (czasem 7.30) do 12.00 robimy promocje oferty w szkołach, potem mamy chwile wolnego i zaczynamy uczyć od 16.00 do 18.00, a potem robimy konwersacje od 19.00 do 21.00. Następnie jesteśmy potwornie zmęczeni, jedziemy do naszego wypłytkowanego pustego domu, zmywamy z siebie cały ciężki dzień i oglądamy filmy. Ostatnio zachciało nam się obejrzeć Trylogię. Sienkiewicza. Taaaak, ta niby nudna lektura szkolna, a jednak berdzo zajmująca i pieknie pokazująca polską fantazję za którą tęsknimy, cóż bardziej polskiego mogliśmy znaleźć? (“Pana Tadeusza” pokazaliśmy naszym Indonezyjczykom w już Malangu i teraz stał się dla nich synonimem określenia “polski film” - niezrozumiały, górnolotny, nie wiadomo o czym., powinni zoczyć ostatnie polskie produkcje to by zmienili zdanie). Od dziecka uwielbiałam Pana Wołodyjowskiego i Baśkę, teraz zachwyciłam się Kmicicem z Potopu (niestety zasnęłam w trzeciej godzinie i jeszcze muszę dooglądać), Zagłoba jak zawsze rubaszny, wzorowany na Falstafie z Szekspira. A wczoraj oglądaliśmy Drogówkę Smarzowskiego, początkowo byłam zniesmaczona wulgarnoscią żartów i przedstawieniem wizerunku polskiej policji, ale potem akcja sie odrobinę uspokoiła. Nowa wersja “Popiołów Czasu” Won Kar Waia była jeszcze bardziej poetyczna i zachwycająca grą kolorów, a przy tym bardziej zrozumiała niż poprzednia. Brakuje nam nowych filmów, mamy internet w szkole, możemy ściągać, tylko co?

A nasi uczniowie nie znają Władcy Pierścieni, nawet nie wiedzą kim są elfy i krasnoludy. Trylogia Tolkiena została zbanowana w Indonezji jako antyislamska i rasitowska, bo orkowie przypominają arabskich wojowników, pozytywni bohaterowie są biali, a źli przychodzą ze Wschodu to pewnie są muzułmanami. Absurd.

Muszę kończyć i budzić Zbyszka, bo o 10 jesteśmy umowieni z szefem na dalsze pertraktacje i podpisanie kontraktu, od czego zależy czy tuataj zostaniemy. Po miesiącu zamierzamy wskoczyć na motor i w pięć dni przejechać 1000 km do granicy z Malezją na zachodnim Borneo. Smaku całej wyprawie dodaje fakt, że na mapie nie ma zaznaczonej drogi, ale podobno da sie przejechać.

I tak przemęczymy sie jeszcze trzy tygodnie, aby potem znów być w drodze, wolni i niezależni, przemierzając dzikie tereny pod równikiem. Zbyszek chce przejechać całe Borneo dookoła, cel szczytny, ale trudny i niebezpieczny, nie to co masaże i imprezy w Bangkoku.


Ale sami wybraliśmy przygodę, wygnanie i bycie w drodze. Bez tego ryzyka nasza podróż byłaby niepełna, ideowo spłycona i pozbawiona sensu. Ponieważ my w Azji nie jesteśmy na wakacjach.




Zbyszek i Honda na bambusowym moście






Meczet w Banjarmasin

Honda w Banjarmasin


czwartek, 17 października 2013

ZBYSZEK JANCZUKOWICZ

Pierwszy dzień na Borneo, za nami dwa długie tygodnie w Malangu, o których może potem, po przerwie powracamy do bloga.

Powoli zdrowieję, to znaczy nie mam już gorączki, dreszczy i zawrotów głowy, został suchy kaszel, a to pestka. Najciężej było zaintalować sakwy na motor i przejechać 120 kilometrów do portu w Surabai, ponieważ, jak to zresztą być musi, zawroty głowy przeszkadzają w utrzymaniu równowagi na pojazdach o mniej niż trzech kołach. Dalej szukanie biletów, czyli kilka godzin kłótni z naszymi braćmi muzłumanami, którzy uważają, że nasze pieniądze znajdują się po złej stronie barykady i trzeba wskazać im właściwą drogę. Zmiana przyszła w ciągu 24 godzin przeleżanych na promie, brudnym, zatłoczonym, pięknym i pełnym życia. 19 godzin przeprawy przez morze plus 5 godzin opóźnienia w porcie. Znaczy to, że weszliśmy po ciemku i wyszliśmy po ciemku, a słońce wzeszło i zaszło nad pełnym morzem bez śladu niczego. Niewyobrażalnie gorąco, bo to na północ, czyli w stronę równika, który zresztą mamy zamiar przekroczyć motorem wzdłuż wschodniego wybrzeża. W klasie 'ekonomi' leżące miejsca dla wszystkich (chyba że będzie jakieś święto, bo tu nikt nie liczy ani nie numeruje biletów), to znaczy 1,75 x 0,5 metra materaca, na którym przeleżałem większość czasu we własnym pocie i niespodziewanie obudziłem się całkiem zdrowy.

Jak czytelnik już zauważył, post pełen jest polskich znaków. Biorą się one z pięknego niebieskiego laptopa z miękką gumową klawiaturą, (mój laptop powędrował do Budapesztu żeby nie trafić na Borneo) który kupiliśmy dla Pati za ostatnie pieniądze, wychodząc z założenia, że bez laptopa nie znajdziemy pracy w Tajlandii.

Bardzo przyjazne stworzenie ten laptop, można sobie leżeć w łóżku i pisać bloga, czekając na wschód słońca. Dzień skończył się bowiem dobrze i bezpiecznie, w wygodnym i relatywnie tanim hotelu w mieście Banjarmasin, które słynie z unikatowego 'dryfującego targu'. W miejscu połączenia rzek zbierają się setki mniejszych i większych łodzi, którymi spływają do portu wszelakie dobra z całej południowej części wyspy (wyspa ta jest skąd inąd dwa razy większa od współczesnej Polski), drudzy kupują od pierwszych i część sprzedają trzecim, a część gotują lub smażą (lub obdzierają z piór) od razu na łódkach i sprzedają na środku rzeki. Podobno za stół służy deska położona tymczasowo pomiędzy dwoma łódkami. A cała ta impreza zaczyna się tuż przed świtem słońca i kończy na długo przez czasem, w którym prawdziwi filozofowie lubią się budzić. Stąd łatwiej będzie poczekać kilka godzin, pojechać na targ, najeść się i wtedy na porządnie pójść spać.

Pierwszy kontakt z wyspą. Statek powolym uderzeniem w wiszące opony parkuje w doku, więc zbiegamy po rzeczy i dalej w dół do motoru. Siedzimy na motorze, otwierają się drzwi dolnego pokładu, widać światła Kalimantanu, zapalam silnik. A tutaj kładka okazuje się piąć w górę do poziomu doku tak, że pieszemu trudno podejść, gdyby nie małe metalowe ząbki dla podparcia butów. Piesi jakoś wchodzą. Pytamy, co z pojazdami, a uśmiechnięta obsługa (dalej Jawajczycy) odpowiada, żeby poczekać do rana. Nikt nie zaplanował, że będzie odpływ, witajcie w Indonezji. Pytam, czy pomogą wnieść motor albo jakoś wciągnąć go na linie, odpowiadają 'tidak boleh', t.j. 'nie wolno'. Na szczęście podparli mnie i jakoś wyciągnęli, kiedy zacząłem się ześlizgiwać próbując wepchać motor sam pod górę, z plecakiem na brzuchu i zatrzaśniętym kaskiem, inaczej 110 kilo hondy stoczyłoby się z hukiem w dół na tłum gapiów. Patrycja przybiegła z sakwami i odjechaliśmy szybko bez komentarza, żeby nie dać się złapać policji i prawdopodobnej opłacie za 'stempel' czy coś takiego.

Kontakt drugi. Sam Banjarmasin wyglądał na opuszczony, przynajmniej późnym wieczorem, nikogo na ulicy, sklepy pozamykane, natomiast jakimś cudem w sześciu hostelach pod rząd słyszymy 'full'. W ostatnich dwóch nawrzeszczeliśmy na wszystkich dookoła, że przecież pokoje są ewidentnie puste, ale nic to nie dało. W siódmym z kolei obojętna (czyli miła) atmosfera, cennik i standardowa rejestracja, na korytarzu, co zaskakujące, posprzątane, a automat z wodą pitną działa. Po przysznicu przeczytałem dokładniej jeszcze raz przewodnik Lonely Planet, hostel jest wymieniony i polecany, plus notka, że właściciel nie akceptuje prostytucji. Zgrabny przekaz nie-wprost, że reszta dzielnicy (a to właściwie centrum) nie akceptuje białych turystów w parach. Widocznie dochód z wynajmu samego pokoju nieatrakcyjny, a towarzystwo sztywne, jeszcze doniesie na policje albo się obrazi, jak kaski znikną w trakcie nocy.

Na szczęście, nasz hostel jest wygodny i wygląda na bezpieczny. Wi-fi coś nie dochodzi na drugie piętro, więc rano zejdziemy na dół, napijemy się kawy, bo automat ma też gorącą wodę, i wyślemy post. Zaczęli śpiewać na dachach, więc czas się kłaść. A już niedługo floating market.

The Spirit of INDONESIAN Journey
Czarownica na pokładzie



niedziela, 13 października 2013

PPG

Malang, Indonezja. Ziemniaki już się ugotowały, kapusta dochodzi, maziste błoto hennowe się ogrzewa, Zbyszek pojechał gdzieś na motorze, czarny kotek buszuje po domu, a Węgrzy wybyli na Festiwal Pisarzy na Bali - jednym słowem Dom. Może jeszcze nie ten pełny, prawdziwy, ale przynajmniej jego namiastka. Od trzech dni powinniśmy już być w Bangkoku, rozsyłać CV, szukać pracy i mieszkania. Nawet Tamas (nie ten z Malangu, inny Węgier) zostawił nam klucze na recepcji, bo jest teraz w Australii i jego pokój jest chwilowo wolny.

Dlaczego więc nie jesteśmy w Bangkoku?

Na dwa dni przed odlotem (bilety już zostały kupione) Zbyszek z Tamasem (tym z Malangu) zaczął czyścić bak, najpier wlali wodę z octem, żeby rdza się rozpuściła. Potem płukali, wlali wode z proszkiem do pieczenie, żeby pozbyć się resztek octu, znowu plukanie i suszenie. Ja w tym czasie byłam w moim ulubionym gejowskim SPA z Georgianą i Mani na balijskim masażu. Coś mi nie grało, przecież mieliśmy sprzedać motor, bo nie było sensu transportowac go do Bangkoku, po co więc całe to czyszczenie? Im bliżej do odlotu, tym Zbyszek był bardziej zaniepokojony i nie mógł zasnąć. W tym czasie ja czytałam blogi o życiu i pracy w Tajlandii, zaczęłam się denerwowac, bo to wszystko okazało się trudniejsze niż myślałam. Już kupiliśmy elegancką koszulę i spodnie dla Zbyszka na rozmowy kwalifikacyjne, ja jeszcze szukałam odpowiedniego modelu dla siebie. Ale też odczuwałam niepokój. Z drugiej strony zmęczona ciagłym podróżowaniem wyobrażałam sobie, że wreszcie zacumujemy na dłużej w Bangkoku, wpadnę w pracowniczą rutynę, zacznę kurs masażu tajskiego, Zbyszek zrobi certfikat z projektowania permakultury, będziemy wieczorami razem słuchać muzyki i może pisać coś swojego. Jednak perspektywa kikutygodniowego stresu związanego z chodzeniem na interview, uśmiechów i sprzedawania się potencjalnym pracodawcom nie była pociągająca. Zwłaszcza, że kilka miesięcy temu zaproponowano nam pewne posady nauczycielskie na Kalimantanie, co prawda z o połowę niższą pensją niż w Bangkoku, ale z darmowym zakwaterowniem i wyżywieniem. Do tego widmo Kalimantanu ciążyło nad nami od dawna. Marzyliśmy o wycieczce motorowej, Zbyszek nawet chciał  objechać cały dookoła, a ja pragnęłam spotkać plemiona Dajaków, legendarnych Łowców Głów i oczywiście orangutany w dżungli. Kolejna przygoda, znowu brak stabilizacji. Na dwa dni przed odlotem Zbyszek dostał telefon ze szkoły na Kalimantanie czy dalej jesteśmy zainteresowani, i pól żartem, pół serio powiedział: "to może pojedziemy"? "Czemu nie?" odopwiedziałam, i zaczeliśmy się śmiać. I już wiedzieliśmy, że samolot do Bangkoku odleci bez nas.

I poleciał.

A ja teraz czekam, aż henna dojrzeje, żeby nałożyć ją na włosy, słucham Grechuty i klikam na nowym niebieskim laptopie Lenovo, który byliśmy zmuszeni kupić, bo nasze odesłalismy z rodzicami Tamasa na Węgry, co było logiczne przy pierwszym planie wycieczki motorowej po Azji Południowo-Wschodniej, a tragiczne przy drugim - pracy w Tajlandii. Teraz realizujemy plan nr 3 - wyjazd na Kalimantan, który obejmuje i uczenie dzieciaków i rozbijanie się po wyspie na motorze. 

Jakie plusy? 
1. Nie musimy od razu sprzedawać ukohanej Hondy, którą Zbyszek od miesięcy modyfikował i przygotowywał do wyprawy. 
2. Dostajemy pewną i mało wymagającą prace jako nauczyciele angielskiego, a potem referencje.
3. Realizujemy marzenie o jeżdżeniu po Borneo na motorze i odwiedzeniu dzikich terenów.
4. Spotkamy naszego dobrego kolegę Mamana w Palankaraii, odwiedzimy rodzinę Bama w Banjarmasinie.
5. Nie rzucamy się na głęboką wodę, znamy język i kulturę, nasycimy się Indonezją do końca i tym chętniej po dwóch miesiącach wyjedziemy do Tajlandii próbować w końcu zrealizować plan nr 2.


Jutro odpływa prom z Surabaii do Banjarmasin, 24 godziny na morzu, my i Honda. Tamas zrobił nam profesjonalne zdjęcia do CV, które wykorzystamy za jakiś czas rzucając się ponownie na Tajlandię. Dalej czekam na skończenie montażu filmu o Blitarze, gdzie grałam Indonezyjkę w 1/4, szukającą swoich korzeni. Będzie zabawnie, bo mówię tam tylko po indonezyjsku. Opuszczamy Malang, naszych Węgrów, nasze wspomnienia i nasz Dom. Nowe czeka.

Musimy jeszcze spakować sakwy i plecak. Jak możecie zauważyć, dodałam trochę zdjęć prawie do każdego postu z września, bo nie każdy członek rodziny ma fb ( i dobrze). Czas nakładać już hennę. A Zbyszek właśnie wrócił, ziemniaki pewnie już są zimne :)

Wesołe czyszczenie baku

Naga Honda

Teraz już czyściutki, nawet od środka

gotowanie, domowanie

hennowanie

Kadr z filmu "Blitar - tam skąd pochodzą królowie". Vespa jest całkowicie manualna, już lepiej jeżdziło mi sie na Hondzie
w opakowniu i z uśmiechem, gotowi do sprzedaży -  kupcie nas :)