środa, 25 września 2013

ZBYSZEK JANCZUKOWICZ

Po kilku tygodniach w Tajlandii mozna stwierdzic, ze Patrycja bardzo dobrze sie spisuje, a ja zostaje troche z tylu (z pisaniem bloga, oczywiscie, bo np na ulicy ja chodze szybko i sprawnie, a Pati sie wlecze). Ale to z racji mojej wrodzonej off-linosci. Z tego co pamietam, wychowalem sie na grach komputerowych typu single-player, nie jestem wiec przyzwyczajony do wymiany informacji miedzy ludzmi poprzez komputer. Duzo bym dal za przeslanie ktoregos z czytelnikow tutaj i mozliwosc opowiedzenia, co to  wlasciwie jest ta Azja  poludniowo-wschodnia i co my wlasciwie tu robimy... no ale to moze nie takie proste. Mam nadzieje, ze jesli nasz plan w Bangkoku sie powiedzie (praca zarobkowa), to bedzie prostsze, bo do Bangkoku juz  blizej i taniej samolotem niz do Indonezji, i nawet wizy nie potrzeba na pierwsze 30 dni.

Za dwie godziny zbieramy sie z Gianthause'a, gdzie mamy do dyspozycji stary stacjonarny komputer z  internetem oraz nieskonczona czarna kawe, na pol mielona, na pol grudkowata (musi byc rodzinna produkcja klanu Karenow, ktorzy zalozyli wszystkie Giant-housy w okolicy, kawy w Polnocnej Tajlandii rosnie pod dostatkem), prawdopodobnie najlepsza, jaka pilem, w ogole bez tego metalicznego posmaku kaw, ktore przewaznie podaje sie tu bialym w wymuskanych i drogich coffee-barach, na dworzec autobusowy. Zarezerwowalismy siedzenia na pietrze (to autobus dwupoziomowy) z samego przodu, wiec  bedzie fajny widok i duzo miejsca do wyciagania nog. Mamy juz przygotowane bluzy i zakupione w Birmie skarpetki. Temperatura w Tajskich autobusach spada czasem ponizej 10 stopni C, wiec trzeba uwazac, zeby sie nie przeziebic.

W Bangkoku czekaja nas trzy ostatnie noclegi podrozy, prawdopodobnie znowu w przepieknie nierozgarnietym Flapping Duck'u, gdzie wszystko lezy jak popadnie i nigdy nie wiadomo, kto tu jest gosciem, kto sasiadem  hostelu, kto to obsluguje, a kto po prostu przyszedl z posiedziec i wypic piwko, bo jesli lezaki nie sa akurat zwiniete przed deszczem, to calosc wyglada jak festiwalowy pub. A co robic w tym Bangkoku? Nie majac ze soba ani porzadnych ubran, ani dokumentow, ktore zostaly w Indonezji - wlasciwie to nic, siedziec w parku albo krecic sie po ulicach na rowerach  i tak do konca tygodnia. Ewentualnie rozejrzec sie za uzywanym motorem, bo na dluzsza mete to niezbedne, no ale z drugiej strony to tez pewne ryzyko, bo z praca przeciez, znajac nasze szczescie w tej dziedzinie, moze byc roznie, wiec dalej sie waham, zobaczymy co bedzie...

Lot na Jawe mamy 29 wrzesnia, wiec za kilka dni zaczna sie posty z polskimi literami. Rozgarnieci w komputerowej (zreszta nie tylko) dziedzinie Wegrzy powinni nam pomoc. Ah, czemu to ja wyslalem moj laptop spowrotem do Europy? No coz, plany zmieniaja sie, czas plynie, a czlowiek nie madrzeje, chyba nic juz nie da sie z tym zrobic...

Flapping Duck, nasz hostel w Bangkoku

Flapping Duck

sobota, 21 września 2013

PPG

Nuuu, co tak nic nie piszesz tylko siedzisz i pijesz sobie piwo?

Siedzimy w filii naszego ulubionego Gianta, tylko, ze nie w Paiu, ale tym razem w Chiang Maiu, ktore jest stworzone do siedzenia, nic nierobienia i poznawania dziwacznych ludzi, a ja mimo, ze juz lekko zaaferowana klimatem Baru Freedom i pozegnaniem Tiny, to popisze odrobinke o miescie  :) 

Chiang Mai jest ciekawym miastem, pelnym obcokrajowcow, ktorzy sie w nim zakochali i  mieszkaja tu juz od kilku lat, spotkania pisarzy i reporterow odbywaja sie co piatek, 'alternatywnych' knajp co niemiara, NGO i inne organizacje sie przescigaja w fair trade i pomocy dla hilltribe'ow, a biura turystyczne oferuja 'non -turistic trekking' itd. Wszyscy nie lubia Bangkoku (troche podobna postawa jak miedzy Krakowem a Warszawa) i sie zarzekaja, ze sa autentyczni i offowi. Fakt, jest przyjemnie, ale odzwyczailam sie od tych wszystkich wielkich, bialych, niezgrabnie poruszajacych sie Europejczykow, Amerykanow i Austarlijczykow  (czyli 'farangow' jak ich tu nazywaja Tajowie), ale za to ulice pelne nietuzinkowych barow i stragany pelne jedzenia przekonuja mnie do tego miejsca. Mimo wszystko, wolimy na stale zalokowac sie w Bangkoku, bo tam mozna byc bardziej anonimowym, a po roku mieszkania w srednim miescie, gdziue bylismy centrum rozrywki dla wszystkich znajomych, teraz chcemy sie zaszyc w 10 milionowej metropolii i zniknac gdzies w ulicach wielkiego miasta, gdzie nikt nie bedzie za mna krzyczal "o Patrisia, apa kabar?"

W Giancie na recepcji pracuje faranzka,  my ciagle komentowalismy ceny i inne rzeczy, przekonani, ze nikt tu polskiego nie rozumie, a potem okazalo sie ze to Czeszka, co od 6 lat  podrozuje po Azji Pd-Wsch i sie troche zawstydzilam. Pokoj calkiem ladny, duzy, z lazienka i prysznicem za 28zl za noc (to dosc drogo w Tajlandii, ale jest ciepla woda i swietny klimat), ale kawa, herbata, woda i internet za darmo, no i Freedom Bar przynalezacy do Gianta, tuz za salonem z kolorowymi kanapami. Wystroj jak zawsze hipisowsko-newage'owy, kolorowosci, zawieszki, szkielka, hinduska muzyka, reggae, czy jakies tam takie klimaty, w zaleznosci co goscie puszcza. No i pudelko z ubraniami, zostawianymi przez gosci z wypelnionymi po brzegi plecakami. Ja dzisiaj wynalazlam fajne alladyny z dzwoneczkami. Ide, bo Zbyszek rozlozony na pomaranczowej kanapie koniecznie potrzebuje towarzystwa.
Wycieczka na kampus w Chiang Maiu, studenci zawsze mają najfajniejsze stołówki

Tina, zuch dziewczyna, mieszka rok w Chiang Maiu, a już ma chłopaka Karena

Freedom Bar, przy Giancie

przekąski na świątynnym podwórku

"Daj mi zapalniczkę, chcę zapalić kadzidełko"

Lwi Budda

a wiewiórka też na sprzedaż?

Kolorowy pogrzeb, skoczna muzyka

w wypożyczalni motorów

nieziemsko pyszne uliczne jedzenie

czwartek, 19 września 2013

PPG

Jezdzimy sobie po Chiang Raiu, wypozyczonym motorem, juz szczesliwie powroceni z Myanmaru (Birmy). Teraz jeszcze bardziej doceniamy tajski spokoj, czystosc, bezpieczenistwo i wyluzowanie. O Myanmarze napisze pozniej, bo teraz to tylko chwilke, podczas gdy Zbyszek spi. Wczoraj bylismy w Bialej Swiatyni, zbudowanej calkiem niedawno, z Budda w srodku i elementami pop-artu, po scianach latal Superman z Batmanem, Goku, Harry Potter, Predator, Johnny Depp i inni. Swiatynia cala biala, obklejona lustereczkami, bije po oczach i wyglada jak z Disneylandu.

Potem zajechalismy do Mirror Foundation, gdzie pracuje Zoe (poznalismy ja w klasztorze) i okazalo, sie ze wcale nie jest taka sztywna, a wrecz przeciwnie, cudownie przyjacielska i sympatyczna. Poswiecila nam pol swojego dnia, zeby nas oprowadzic po fundacji, zaprosila nas na obiad z kobietami z plemienia Akha, a potem zabrala nas do wioski, gdzie zyja Akha i Kareni i jest malutkie muzeum ufundowane przez fundacje (gliniany domek ze sprzetami uzywanymi przez plemiona, uzywaly ich 200 lat temu, uzywaja i teraz). 20 lat temu kilku tajskich studentow postanowilo pomoc plemionopm, ktore zyja w gorach porosnietych dzungla i nie maja dostepu do edukacji, szpitali, pomocy, sprzedaja swoje dzieci do pracy, handluja opium itd. To wszystko nie jest takie straszne, bo jesli chca, to powini miec prawo, zyc sobie w buszu, ale jest paru takich, co by chcieli wyjsc do miasta, ale oni nie maja obywatelstwa. Wszystkie plemiona mieszkajace w dzungli, mimo, ze od wiekow sa w Tajlandii (Kareni przyszli z Birmy, Lahu i Akha z Chin, jest jeszcze wiele wiecej innych plemion) nie posiadaja obywatelstwa i bardzo ciezko jest im je dostac, zwlaszcza, ze nie znaja tajskiego za dobrze, dlatego wiele  wolontariuszy NGO pracuje w tym rejonie, zeby im pomoc, wypelnia za nich dokumenty, sklada aplikacje, uczy dzieci, buduje domy, szkoly, uczy ich handlu i rzemiosla, uprawy kawy i truskawek. Wszytko po to, zeby ich odciagnac od opium i dac wybor czy chca wejsc do Tajskiego spoleczenstwa, isc na uniwersytet i pracowac w biurze czy wola zostac w wiosce, wyrabiac torebki i bizuterie, albo uprawiac herbate czy cos i miec przyjemne zycie bez uzalezniania sie od opium, a potem sprzedawania swoich dzieci. 

Potem pojechalismy na Golden Triangle, gdzie z brzegu rzeki Mekong (wyplywa z Chin i rozwidla sie w trojkat w Azji Pd-Wsch) widzielismy Laos i Birme. Nazywaja to zlotym trojkatem, bo lacza sie tu trzy panstwa, rzeka sie rozwidla i wszyscy przemycaja tu opium, amfetamine, inne narkotyki i towary. Wielki zloty Budda goruje z tajskiego brzegu, tak zeby sasiednie kraje mogly podziwiac, Laos wystawil sobie wielka zlota stupe, coby Tajowie zazdroscili, a Birma jest za biedna i niczym sie nie swieci z brzegu. 

Zdjecia zaladujemy jak wpadniemy na dziesiac dni do Indonezji, bo nasze laptopy polecialy z rodzicami Tomasza do Budapesztu i beda tam na nas czekac, az do powrotu do Europy. Myslelismy wczesniej, ze bedziemy rozbijac sie motorem po Azji, wiec nie chcielismy brac ze soba laptopow, ale okazalo sie, ze Tajlandia jest tak wielka i zroznicowana, ludzie tak mili, a jedzenie tak dobre, ze postanowilismy tu zostac na rok i popracowac jako nauczyciele angielskiego, prawdopodobnie od listopada. Blog jest pisany dla rodziny i przyjaciol wiec staramy sie zeby bylo jak najwiecej informacji, gdzie jestesmy i co robimy, a nie fantastycznych fotek, reklamujacych nas i miejsce czy bloga, dlatego na pewno, nigdy nie bedzie za duzo zdjec, ale na pewno jak bedziemy miec mozliwosc to zaladujemy jakies ciekawe. Zwlaszcza, ze Paula mnie prosila, zebym wrzucila zdjecie z moja nowa fryzura (Zbyszek mnie obcial i stwierdzil, ze zrobil bardzo punkowa fryzure :). Pisac sie postaramy w miare regularnie, ale tez nie za czesto, tak, zeby nasi bliscy wiedzieli jakie doswiadczenia nabywamy i co sie z nami dzieje. Potem jak wrocimy nie bedzie pytan w stylu; " Nooo, opowiadajcie jak bylo? ",a my na to "suuuper". Bedziecie mogli pytac bardziej szczegolowo, w stylu "czy ladyboys sa faktynie takie ladne/ladni", "czy probowaliscie opium?", "jak smakowalo piwo w Myanmarze?" itd. Uciekam, bo pewnie Zbyszek juz sie obudzil, a dzisiaj chcemy jechac do Black House, Art Bridge Gallery i Hilltribe Museum. A Zbyszek ciagle sie oglada za nowymi motorami, bo bedziemy musieli sprzedac nasza Honde w Indonezji i zaopatrzyc sie w jakiegos semi manuala w Bangkoku, bo to duze miasto i ciagle sa korki, wiec gorska Honda nie najlepsza na te klimaty.
White Temple, Chiang Rai
White Temple, Chiang Rai
Nuu i White Temple
Black House, Chiang Rai
Black House, Chiang Rai
Tron z rogami w Black House, Chiang Rai
Maskotka artysty, który stworzył Black House
Zbyszkowe cięcie "gdzie popdanie" ( na szczęście fryzura już doszła do ładu, a nawet stała sie popularna w Malang - GG poprosiła mojego fryzjera geja o taką samą :)
Wioska Akha i Karenów. Zbyszek i Zoe
Świnki biegające po wiosce i satelita, obowiązkowo!







Zoe i my przed lokalnym muzeum z gliny

Złoty Trójkąt - z tajlandzkiego brzegu widzimy Laos i Birmę (Myanmar)

Laos po drugiej stronie Mekongu

Słonie nad Mekongiem

środa, 18 września 2013

PPG

Buddyjski klasztor w lesie czyli dramat w trzech aktach


Obsada (kolor w zaleznosci od stroju):

Pomaranczowi: 
1. jowialny opat, ktory wciaz powtarza "no talking, people only talking, talking, talking, be mindful, be happy, tomorrow breakfast, big party, happy, happy, everybody happy", pozniej sie okazuje, ze przez 17 lat byl lesnym mnichem, ktory wloczyl sie po calej Tajlandii, spal w jaskiniach, albo pod drzewem i to zawsze w pozycji siedzacej
2. wielki mnich ze zwichnieta noga, okazalo sie ze to sedzia na urlopie
3. maly mnich - pilot samolotow
4. stary mnich, uprawia ogrodek i scina bambusy
5. chudy, dostojny anglojezyczny mnich, od ktorego jakos promieniowalo wiedza i glebszym zrozumieniem
6. inni mnisi, mlodzi, starzy, chudzi, grubi, w okularach, bez

Biali:
1. farangi na odwyku (zagraniczniacy), ktorzy przybyli z ciekawosci, braku pieniedzy albo dla szpanu, a w tym:
a) Ruski - Ksiusza i Denis, co sie wlocza po ashramach i komunach w Azji
b) kolejny Rusek Olek, co przyszedl z Rosji piechota i szuka mistrza, co mu objasni znaczenie Fity, elementu, symbolu, znaku i pierwiastka zycia, wynalezionego przez niezidentyfikowane starozytne cywilizacje
c) Becki i Helena - Angielki z prowincji, studiowaly historie i matematyke, bardzo sympatyczne, Becki wczesniej uczyla w Chinach, 
d) Zoe - Australijka ze zgolona glowa i udajaca mniszke, ale za wysoka na lekkie przemykanie sie po klasztorze i sluzenie mnichom w schylonej pozycji
e) Julian - Austarlijczyk, ktory chyba nas sledzi, spotkalismy go w Bangkoku, potem w klasztorze, apotem w Paiu, wczesniej pracowal na infolinii dla samobojcow
f) Justin - Amerykanin, ktory pracowal wczesniej z birmanskimi uchodzcami i ma jakas teorie spiskowa dotyczaca walki Dalajlamy z Ruskimi i Amerykanami
g) Lysy - nic nie mowi, nieustannie baaaardzo wolno chodzi i patrzy sie na stopy, nic o nim nie wiadomo, po za tym, ze farang
g) Anke, Felix, Florian i inni, w tym my
2. uduchowieni Chinczycy i Taje, ktorzy przybyli na medytacje metoda vipassana, glebokiego wgladu.
3. mniszki - starsze Tajki, ktore postanowily wstapic do zakonu, lyse glowy, biale szaty, zapach eukaliptusa

Kolorowi:
1. gruba kucharka, ktora zawsze widziala jak chowalam banany do kieszeni
2 inni Tajowie z wioski, ktorzy pracuja na utrzymanie klasztoru, gotuja, buduja nowe chatki, sprzataja, skladaja ofiary itd.


Akt I
Klasztor i jego regula

Kazdy ma jakas ciekawa historie z zycia, jakis powod, dla ktorego znalazl sie w klasztorze. Kuti (bungalowy) sa bardzo wygodne, drewniane, z lazienka, kazdy dostaje swoj, coby mu sie lepiej medytowalo. Oczywiscie zakaz alkoholu, papierosow i seksu na terenie klasztoru. Wszyscy dostaja luzne, pokutne, biale ciuszki. Kobiety i mezczyzni w osobnych kuti. Wszyscy ukradkiem po cichu ze soba rozmawiaja, zazwyczaj przy krojeniu warzyw dla ryb w stawie, ktore maja wielkie paszcze i sa ciagle glodne. Oczywiscie tylko Biali ze soba dyskutuja, Kolorowi cos komentuja po tajsku, a Pomaranczowi tylko sie usmiechaja. Biali wymieniaja sie doswiadczeniami i technikami medytacji. Kazdy stara sie byc uduchowiony i klaniac Buddzie nizej niz inni. Zwlaszcza Zoe i Anke. I Lysy. 

Akt II

Spiace medytacje, chodzenie na wariata i zawodzenie.
(sitting and lying meditation, mindful walking meditation and chanting )

5.00am  indywidualna medytacja w swoim kuti - czyli  dalej spanie
6.30am  ofiarowanie mnichom ryzu do miski - budzenie sie i bieganie na sniadanie (ryz i curry, czasem dwa rodzaje)
8.00am  chodzenie w rzadku za mnichami wokol stawu, bardzo powoli, odrywajac stopy od ziemi, prawa noga mowimy Budh, lewa noga Dho, ale nie glosno, tylko w myslach - ja myslalam Bar Bara Bar Bara i wszystkie mozliwe rymy, typu sie stara, je rabarbara, papuga ara i tez chce rabarbara a barbara na to niech je komara itd. Jak pada deszcz to chodzimy z parasolkami. Boso.
 Natepnie poklony, krotka inkantacja i siedzaca medytacja, a potem lezaca - spanie i pol-spanie.
10.30  uroczyste ofiarowanie mnichom ryzu, w rzeczywistosci ofiarowanie kilkunastu garnkow z pachnacymi potrawami opatowi, i to na kolanach, a on na to "no hamburger, no pizza, animal happy, happy".
obiad - olbrzymia uczta - kilkanascie potraw wegetarianskich, na deser rozne owoce, potem nie mozna dojsc do kuti po takim obzarstwie, ale jest powiedziane, ze po 12.00 juz mamy nie jesc wiec wszyscy sie objadaja jak szaleni i potem faktycznie nie sa glodni, ale ze zakazane jest jesc to jeszcze dopychaja sie ciastkami, byle, zeby zlamac regule. Pewnie Zoe i Anke poszcza. A i ten Lysy co wyglada jak wariat. 
01.00pm  chodzenia na wariata, spanie i pol-spanie po obiedzie (walking, sitting and lying meditation)
04.00pm  sprzatanie zielonych terenow wokol klasztoru, krojenie warzyw dla ryb, Zbyszek macha miotlami 
05.00pm  tea time, czasem zupa z dyni traktowana jako picie, a nie jedzenie, rozmowy przy kawie, chodzenie po ciastka do wsi, mnichom wolno jesc ser i czekolade po 12.00, bo to niby lekarstwa
06.30pm  wieczorne zawodzenie (evening chanting) bardzo przyjemne spiewanie roznych regul
08.30pm medytacja w swoim kuti - czyli, spanie, czytanie, jedzenie ciastek

Interludium

27 urodziny Zbyszka i swietowanie Dnia Nieudacznika. Justin pozyczyl nam skuter, przebralismy sie w nasze kolorowe ubrania, pojechalismy do wioski, najedlismy sie miesa w zupie i ciastek, potem zaopatrzylismy sie w substancje intoksykujace nasze czyste prawie mnisie ciala i pojechalismy na view point, gdzie sie spilismy, (przynajmniej ja, po takiej abstynencji) i potem szczesliwi w cieplym deszczu, z tecza na niebie i lobuzerskim usmiechem dziecka, ktore cos spsocilo, wracalismy na wieczorne zawodzenie. Opat dal nam dyspense na ten dzien wiec nikt sie nie gniewal. 

Akt III

Oswiecenie, a raczej jego brak

Zbyszek nie wytrzymuje i ucieka na dwa dni w gory, Olek zaczyna szukac elementu zycia Fity, Justin znika bez pozegnania, Denis przestaje mowic i tylko macha rekami (ma przywieszka "Silence' na bialym wdzianku) ja zaczynam sie glupio usmiechac podczas medytacji, przypominajac sobie wszystkie zabawne historie z dziecinstwa. I tak staralam skoncentrowac sie na przywolaniu najstarszych wspomnien zwiazanych z poszczegolnymi osobami w rodzinie, nawet poszlam dalej, bo zaczely mi sie narzucac historie opowiedziane przez Mame z jej dziecinstwa i mlodosci, jej pies Koczis i zafascynowanie Indianami. Staralam sie przypomniec sobie smak malin, jak brudzily rece, a krzaki kolily. Smak babcinego grysiku i zapach krochmalonej poscieli. Rozmieszczenie mebli w starym mieszkaniu. Imiona wszystkich kotow, nawet znalazlam regule, ze bure koty zazwyczaj nazywaly sie Burasie, rude Rudasie, czarny Blacki, kolorowe mialy specyficzne imiona jak Filus, Laciaty Che Guevara, kotki zazwyczaj Rozie, Brydzie, Fizie, byl tez Lepik uratowanye z beczki ze smola. Rozne zabawy, przyzwyczajenia, nawet stroje i zabawki. Bylam zaskoczona jak wiele wspomnien wrocilo mi podczas medytacji i to wszystkie pozytywne lub zabawne, jakos bylam wylaczona na negatywne. Jako, ze nie mialam innych bodzcow, natomiast czasu i koncentracji az w nadmiarze, moglam pozwolic sobie na ta odrobine luksusu i celebrowac powolutku dawno temu przezyte chwile, smaki i zapachy. Justin zainspirowal mnie pisaniem listow,takze zaczelam prowadzic korespondencje, na razie jednaostronna i dosc marna, ale mam mocne postanowienie kontynuowac zaczete dzielo i propagowac je wsrod znajomych. Oczywiscie po klasztorze trafilismy do hipisowskiego Paia, do naszego ulubipnego Giant House z Tajska Mama, reggae barem i bambusowymi bungalowami. Okazalo sie, ze Julian juz tam jest.A Anke w drogim hotelu nieopodal. Ciekawe co stalo sie z Justinem?




Rozdrabniamy warzywa dla ryb w stawie



Stararm się widzieć więcej. Bez okularów :)
27 urodziny Zbyszka - mały wyskok z klasztoru

Codzienne ofiarowanie ryżu mnichom

Medytacja poodczas świadomego spacerowania

dużo warzyw dla dużych ryb o wielkich pyskach


tutaj codziennie przed jedzeniem przemawiał do nas opat - 'no talking talking, no barbecue' :)

Pątnik Zbyszek

Nasz guru

Grota medytacyjna, całkiem ciemna, to tylko flesh ją tak rozjaśnił

Łapanie stopa spod klasztoru

poniedziałek, 2 września 2013

PPG

Dlaczego nie piszemy bloga o Indonezji? Z prostej przyczyny - bo w Tajlandii jestesmy w podrozy, a Indonezja byla naszym domem, chocby nawet przez rok. 

W Malangu, na Jawie Wschodniej mielismy dom, kota, szkole, prace i przyjaciol. Zaplanowane zycie z doza obowiazkow i zabawy, rajskie klimaty i codzienne zmagania, intrygi i imprezy, gotowanie i sprzatanie, chorowanie i ucztowanie. Normalne zycie.

Mieszkajac przy ulicy Borobudur Agung Timur I, no. 6, majac umowe na dom, motor, oplacalismy rachunki, jezdzilismy do warsztatu, walczylismy z instytucjami, chodzilismy na targ i do pralni. Regularne wstawanie do codziennych obowiazkow, sprzatanie kotu kuwety, nieregularne podlewanie kwiatkow czy mieszanie wina wytyczalo nam rytm zycia. Znajac jezyk, czujac sie jak tubylcy, a mimo to bule zbudowalismy mala spolecznosc wokol naszego domu, ktory byl otwarty dla wszystkich. Nie zawsze bylo kolorowo, czasem jakies ciche dni ze wspolokatorami, jak przesadzilismy z impreza czy cieknacy dach mogl chwilowo burzyc atmosfere. Ale i tak wszyscy nasi znajomi byli w jakis zaskakujacy sposob przywiazani do naszego domu i nas, tak, ze zawsze bylo pelno ludzi na Borobudur. Do tego stopnia, ze gdy sie wyprowadzilismy, dwoch naszych  wegierskich przyjaciol Tamas i Zoli wprowadzili sie na Borobudur podtrzymujac jej goscinna i otwarta tradycje. Gdy probowalam ich przekonac, ze moga w tej cenie znalezc lepszy dom, odpierali zarzut, ze w tym domu jest juz dusza i atmosfera, i ze nasza aura sie w nim unosi nawet jak sie wyprowadzimy do Bangkoku. 

Dlatego pisanie bloga o Indonezji nie mialo sensu, byloby tym samym co pisanie bloga o Krakowie. Czy moglibysmy pisac o Topolowej czy Komandosow? O naszych przyjaciolach, wspolnych euforiach i depresjach? Absolutnie nie. Borobudur stalo sie kolejnym magicznym miejscem na naszej prywatnej mapie, tak jak Topolowa czy Komandosow. Zobaczymy czy uda nam sie znalezc kolejne w Bangkoku czy bedzie to tylko etap w podrozy, chocby roczny, ale bez przywiazania i zbudowania sieci zaleznosci i przyjaciol - wykreowania w miejscu 'duszy'.













ZBYSZEK JANCZUKOWICZ

Widze, ze Patrycja napisala juz o klasztorze i mnichach. Troszke zaniepokojony, zastanawiam sie, jak moze przezyc w takim miejscu osoba, ktora

1. nie wierzy w zadnego rodzaju oswiecenie,

2. nie lubi odrozniac umyslowej czy duchowej plaszczyzny czlowieka od jego plaszczyzny cielesnej.

Mam nadzieje, ze polozenie w pieknej dolinie otoczonej skalistymi gorami, swieze powietrze i lekka, przejrzysta architektura (dzieki braku pory snieznej) okaza sie silniejsze niz roznice pogladowe.

W ciagu zeszlego tygodnia odwiedzilismy osobiscie lub internetowo sporo miejsc "alternatywnych" spolecznosci, glownie farm ekologicznych. Wlasciwie wszystkie okazaly sie oryginalnie skonstruowanymi hostelami z uniformem w stylu "hawaii". To zreszta kwestia skomplikowana, poniewaz za komercjalizacja stosunkow miedzy farangami stoi praktycznie darmowa praca ludnosci tubylczej, tj Tajskiej. Generalnie fizyczna praca czlowieka bialego jest ok dwukrotnie mniej skuteczna i jednoczesnie ok 5 razu drozsza. Z tego powodu turysci pozostaja w hamakach, ich pieniadze zarobione na innych kontynentach zasilaja wlasciciela farmy, ktory potem, przewaznie sprawiedliwie, oplaca lokalnych pracownikow, slowem, wszyscy sa szczesliwi i nikogo to nie fascynuje.

Wracajac do klasztoru. Mnisi powiedzieli nam, ze mozemy przyjechac kiedy chcemy i zostac na ile chcemy. Pozyczaja czyste i proste biale wdzianka i pokazuja proste miejsce w jednym z bungalowow. Nie ma rezerwacji i umowy. Zamiast wymiany pienieznej jest donacja - w wysokosci dowolnej, przy czym powiedzieli nam, ze moze ona wynosic rowniez 0 tajskich bahtow. A to jest piekne. Gdyby wiec bylo nas stac na wykupienie sobie komfortowej chatki gdzies w gorach czy nad jeziorkiem plus trzech posilkow dziennie i ewentualnie motoru na kilka dni zwiedzania (de facto, i tak nas nie stac), to prawdopodobnie i tak bysmy tam pojechali.

Tak wiec, jutro przed nami dwie godziny jazdy stopem - lub raczej ostatecznie busem, poniewac farangi nie maja tu samochodow, a Tajowie latwiej potrafia wyobrazic sobie latajacego smoka ziejacego ogniem tuz nad ich glowami niz bialego czlowieka z cienkim portfelem, stojacego z plecakiem przy drodze. A, jak wiadomo, widzimy tylko to, co juz z gory miesci sie w naszych kategoriach pojeciowych.

A po dojezdzie do buddyjskiego klasztoru, na maksymalnie 12 dni (obowiazki wizowe), chowamy portfele do plecaka, wylaczamy telefon i oddajemy sie krotkiemu odpoczynkowi od komercji, przemyslu i planowania.
PPG

Pai przywital nas senna atmosfera jak na artystyczno-turystyczne miasteczko, tydzien temu bylo tutaj zdecydowanie bardziej imprezowo. Ale dalej siedzi tu i peta sie mnostwo dredziarzy i dziwolagow. Wczoraj przyjechalismy z Mae Hong Son, po drodze odwiedzajac jaskinie z trumnami na palach sprzed 3 tys lat ( sa zbudowane z super wytrzymalego drezwa tekowego). Miejsce bylo zamkniete ze wzgledu na pore deszczowa i pozrywane druty elektryczne wiec nie musielismy placic wstepu tylko sami przedarlismy sie przez zarosniete sciezki prowadzace wysoko w gore po skalach do jaskin z trumnami. Trumny maja od 5 do 7m i sa w ksztalcie lodzi, bardziej wygladaja na statki zaprojektowane dla bogow, wystawione wysoko, aby mogli czym predzej wzbic sie w niebo. Po drodze minelismy lesny klasztor buddyjski, w ktorym okazalo sie, ze mozemy zostac jak dlugo chcemy przylaczajac sie do medytacji. Jako, ze bylismy na wynajetym motorze, najpierw musielismy sie go pozbyc, czyli wrocic do Pai.

Dzisiaj juz wolni, bez motorowych zobowiazan, znow mieszkamy sobie w bungalowach Gianta i jest nam bardzo wygodnie i leniwie. Za to od jutra zaczyna sie mala przygoda. Najpierw musimy zlapac stopa do lesnego klasztoru, a potem wpisac sie w reguly miejsca. Oczywiscie bedziemy mieszkac osobno. Pierwsza medytacja zaczna sie o 6 rano, potem sniadanie, dawanie ryzu mnichom do miski, potem znowu medytacja w otwartej swiatyni kolo strumienia albo chodzac po parku wokol chatek. Nie pamietam dokladnie calego planu dni, ale jest przewidziany od 6 rano do 10 wieczorem, z ostatnim posilkiem (w sumie sa tylko 2) o 11 rano, potem ok 17.00 jest jeszcze ceremonia picia herbaty. Sa jeszcze mantry i rozmowy z nauczycielami. A wszystko polozone w slicznej dolince, otoczonej gorami, daleko od wszelkich wiosek. Nie wolono pic, palic i uprawiac seksu. Zobaczymy ile tam wytrzymamy. Ale planujemy okolo 14 dni, az do czasu kiedy konczy nam sie wiza w Tajlandii i musimy znowu wynajac motor i wyskoczyc do Birmy na jeden dzien. 

Takze zegnaj internecie na dwa tygodnie, drzewa, pomaranczowe mnichy i glod czekaja na nas w klasztorze.
autostopem do klasztoru