środa, 25 września 2013

ZBYSZEK JANCZUKOWICZ

Po kilku tygodniach w Tajlandii mozna stwierdzic, ze Patrycja bardzo dobrze sie spisuje, a ja zostaje troche z tylu (z pisaniem bloga, oczywiscie, bo np na ulicy ja chodze szybko i sprawnie, a Pati sie wlecze). Ale to z racji mojej wrodzonej off-linosci. Z tego co pamietam, wychowalem sie na grach komputerowych typu single-player, nie jestem wiec przyzwyczajony do wymiany informacji miedzy ludzmi poprzez komputer. Duzo bym dal za przeslanie ktoregos z czytelnikow tutaj i mozliwosc opowiedzenia, co to  wlasciwie jest ta Azja  poludniowo-wschodnia i co my wlasciwie tu robimy... no ale to moze nie takie proste. Mam nadzieje, ze jesli nasz plan w Bangkoku sie powiedzie (praca zarobkowa), to bedzie prostsze, bo do Bangkoku juz  blizej i taniej samolotem niz do Indonezji, i nawet wizy nie potrzeba na pierwsze 30 dni.

Za dwie godziny zbieramy sie z Gianthause'a, gdzie mamy do dyspozycji stary stacjonarny komputer z  internetem oraz nieskonczona czarna kawe, na pol mielona, na pol grudkowata (musi byc rodzinna produkcja klanu Karenow, ktorzy zalozyli wszystkie Giant-housy w okolicy, kawy w Polnocnej Tajlandii rosnie pod dostatkem), prawdopodobnie najlepsza, jaka pilem, w ogole bez tego metalicznego posmaku kaw, ktore przewaznie podaje sie tu bialym w wymuskanych i drogich coffee-barach, na dworzec autobusowy. Zarezerwowalismy siedzenia na pietrze (to autobus dwupoziomowy) z samego przodu, wiec  bedzie fajny widok i duzo miejsca do wyciagania nog. Mamy juz przygotowane bluzy i zakupione w Birmie skarpetki. Temperatura w Tajskich autobusach spada czasem ponizej 10 stopni C, wiec trzeba uwazac, zeby sie nie przeziebic.

W Bangkoku czekaja nas trzy ostatnie noclegi podrozy, prawdopodobnie znowu w przepieknie nierozgarnietym Flapping Duck'u, gdzie wszystko lezy jak popadnie i nigdy nie wiadomo, kto tu jest gosciem, kto sasiadem  hostelu, kto to obsluguje, a kto po prostu przyszedl z posiedziec i wypic piwko, bo jesli lezaki nie sa akurat zwiniete przed deszczem, to calosc wyglada jak festiwalowy pub. A co robic w tym Bangkoku? Nie majac ze soba ani porzadnych ubran, ani dokumentow, ktore zostaly w Indonezji - wlasciwie to nic, siedziec w parku albo krecic sie po ulicach na rowerach  i tak do konca tygodnia. Ewentualnie rozejrzec sie za uzywanym motorem, bo na dluzsza mete to niezbedne, no ale z drugiej strony to tez pewne ryzyko, bo z praca przeciez, znajac nasze szczescie w tej dziedzinie, moze byc roznie, wiec dalej sie waham, zobaczymy co bedzie...

Lot na Jawe mamy 29 wrzesnia, wiec za kilka dni zaczna sie posty z polskimi literami. Rozgarnieci w komputerowej (zreszta nie tylko) dziedzinie Wegrzy powinni nam pomoc. Ah, czemu to ja wyslalem moj laptop spowrotem do Europy? No coz, plany zmieniaja sie, czas plynie, a czlowiek nie madrzeje, chyba nic juz nie da sie z tym zrobic...

Flapping Duck, nasz hostel w Bangkoku

Flapping Duck

2 komentarze:

  1. Jak zwykle czytam z wypiekami na twarzy. Bardzo dziękuję za wpisy, zwłaszcza Pati, która pisze więcej. To co piszecie przesuwa się w moich myślach jak obrazki w barwnym i szybko zmieniającym się kalejdoskopie.
    Jako nieśmiały adept filozofii wschodu zmartwiony jestem klapą duchową pobytu w klasztorze, a tak to odebrałem. Może miejsce wyjątkowo nieudane, a może byliście z góry uprzedzeni?
    Trzymam kciuki za znalezienie pracy i osadzenie się na troche dluższy czas w Bangkoku. Może jerszcze trzeba będzie do Was przyjechać. Inna rzecz, że jak dla mnie ta karuzela miejsc i napotykanych ludzi jest za szybka. Nie potrafiłbym chyba na niej się kręcić. Ale gdy patrzę z boku, to - oczywiście - dostrzegam wartość w tym, że poznajecie wielu ludzi i wiele miejsc
    Proszę nie ustawać w pisaniu

    OdpowiedzUsuń
  2. Miejsc poznajemy wiele, ale wzgledem ludzi jestesmy troszke niesmiali, jakos najlepiej jest nam we wlasnym towarzystwie, bo obcym ludziom ciezko jest zrozumiec nasz styl bycia i czesto moga go upraszczac i wkladac w ramy backpacker'ow czy zafascynowanych turystow, a my po prostu jezdzimy sobie spokojnie, niespiesznie po tajlandzkich drogach jak po Kaszubach, siedzimy w barach hostelowych jakby to byly krakowskie kanjpy. Tylko naszych ludzi nam brakuje, lekko melancholijnych, bez tego wszedobylskiego entuzjazmu, ktory panuje wsrod mlodych wagabundow.. Na szczescie za kilka godzin bedziemy w Malangu, gdzie juz czeka na nas garstka Wegrow, znanych z bardziej ambiwalentnej postawy do swiata. A ich hymn narodowy jest najbardziej depresyjny na swiecie czym sie niezmiennie chwala :) Pozdrawiamy!

    OdpowiedzUsuń