sobota, 26 października 2013

PPG

Borneo, Kalimantan.

Decydując się w Malangu czy wsiadać do samolotu do Bangkoku czy rzucać na dziką wyspę na motorze, wybraliśmy opcję survival. W Bangkoku pracowalibyśmy po parę godzin dziennie, za dobre pieniądze, potem spacer, masaż, może basen, spotkanie ze znajomymi na piwie, po pracy czas wolny dla siebie, może jakieś pisanie własne. Kalimantan to wielka niewiadoma. Troche pracy, żeby zarobić na benzynę, a potem MOTOR I DROGA, czasem nawet niezaznaczona na mapie. Równik, przyroda, drewniane domy na palach, mało ludzi i ogrom przestrzeni. Na Kalimantanie pracujemy od rana do wieczora, w mieście nie ma żadnych udogodnień, sami muzułmanie, płaca jak na indonezyjskie warunki znośna, ale niepewna. Tak właśnie, niepewna. Przez tydzień pertraktujemy z właścicielem Primagama English School, że zgodziliśmy się na pewną kwotę plus zakwaterowanie i wyżywienie. Nagle okazuje się, że nie ma pieniędzy na jedzenie, bo mieszkanie było za drogie (prawdę mówiąc nie zgodziliśmy sie mieszkać z rodziną i musieli wynając dla nas coś pomiędzy mieszkaniem a domem szeregowym). Kalimantan jest dużo bogatszy od Jawy, ponieważ znajdują się tutaj złoża węgla, ropy i złota, uprawy palm na olej i tym podobne intratne biznesy. Dlatego też wszystko jest dużo droższe, w tym jedzenie, jeśli musielibyśmy pokrywać wydatki na posiłki z naszej pensji to zmniejszyłaby sie o połowę. Wczoraj wywalczyliśmy catering dwa razy dziennie, ale szefowa w Jakarcie chce nam dodać dwa dodatkowe dni, za dzień w którym będziemy przedłużać wizę w Balikpapanie i za jakieś święto narodowe. O ile rozumiem odrabianie straconego dnia pracy z powodu wizy, o tyle nie rozumiem czemu mam być odpowiedzialna za kalendarz świąt i dni wolnych w Indonezji.

Oczywiście udajemy tutaj malżeństwo, gdyż nieskazitelne społeczeństwo muzułmańskie doznałoby szoku moralnego widząc niezamężną parę mieszkającą razem. Jeszcze mogliby mnie ukamieniować. Wiele udawać nie musimy, bo jesteśmy razem ponad 5 lat i faktycznie jesteśmy dla siebie małżeństwem pod każdym względem, jedynie papieru brak, ale kiedyś w końcu i papieru się dorobimy. A czas leci tak szybko, że sama nie mogę uwierzyć w to, że mam już 25 lat, Zbyszek 27, poznaliśmy się jak miałam 19, a on 21, wydaje mi się to wręcz nierealne.

Wspominki innym razem, a teraz garść informacji o sytuacji obecnej. Mieszkamy w Tanah Grogot, na wshodnim Kalimantanie. Od 8 rano, (czasem 7.30) do 12.00 robimy promocje oferty w szkołach, potem mamy chwile wolnego i zaczynamy uczyć od 16.00 do 18.00, a potem robimy konwersacje od 19.00 do 21.00. Następnie jesteśmy potwornie zmęczeni, jedziemy do naszego wypłytkowanego pustego domu, zmywamy z siebie cały ciężki dzień i oglądamy filmy. Ostatnio zachciało nam się obejrzeć Trylogię. Sienkiewicza. Taaaak, ta niby nudna lektura szkolna, a jednak berdzo zajmująca i pieknie pokazująca polską fantazję za którą tęsknimy, cóż bardziej polskiego mogliśmy znaleźć? (“Pana Tadeusza” pokazaliśmy naszym Indonezyjczykom w już Malangu i teraz stał się dla nich synonimem określenia “polski film” - niezrozumiały, górnolotny, nie wiadomo o czym., powinni zoczyć ostatnie polskie produkcje to by zmienili zdanie). Od dziecka uwielbiałam Pana Wołodyjowskiego i Baśkę, teraz zachwyciłam się Kmicicem z Potopu (niestety zasnęłam w trzeciej godzinie i jeszcze muszę dooglądać), Zagłoba jak zawsze rubaszny, wzorowany na Falstafie z Szekspira. A wczoraj oglądaliśmy Drogówkę Smarzowskiego, początkowo byłam zniesmaczona wulgarnoscią żartów i przedstawieniem wizerunku polskiej policji, ale potem akcja sie odrobinę uspokoiła. Nowa wersja “Popiołów Czasu” Won Kar Waia była jeszcze bardziej poetyczna i zachwycająca grą kolorów, a przy tym bardziej zrozumiała niż poprzednia. Brakuje nam nowych filmów, mamy internet w szkole, możemy ściągać, tylko co?

A nasi uczniowie nie znają Władcy Pierścieni, nawet nie wiedzą kim są elfy i krasnoludy. Trylogia Tolkiena została zbanowana w Indonezji jako antyislamska i rasitowska, bo orkowie przypominają arabskich wojowników, pozytywni bohaterowie są biali, a źli przychodzą ze Wschodu to pewnie są muzułmanami. Absurd.

Muszę kończyć i budzić Zbyszka, bo o 10 jesteśmy umowieni z szefem na dalsze pertraktacje i podpisanie kontraktu, od czego zależy czy tuataj zostaniemy. Po miesiącu zamierzamy wskoczyć na motor i w pięć dni przejechać 1000 km do granicy z Malezją na zachodnim Borneo. Smaku całej wyprawie dodaje fakt, że na mapie nie ma zaznaczonej drogi, ale podobno da sie przejechać.

I tak przemęczymy sie jeszcze trzy tygodnie, aby potem znów być w drodze, wolni i niezależni, przemierzając dzikie tereny pod równikiem. Zbyszek chce przejechać całe Borneo dookoła, cel szczytny, ale trudny i niebezpieczny, nie to co masaże i imprezy w Bangkoku.


Ale sami wybraliśmy przygodę, wygnanie i bycie w drodze. Bez tego ryzyka nasza podróż byłaby niepełna, ideowo spłycona i pozbawiona sensu. Ponieważ my w Azji nie jesteśmy na wakacjach.




Zbyszek i Honda na bambusowym moście






Meczet w Banjarmasin

Honda w Banjarmasin


czwartek, 17 października 2013

ZBYSZEK JANCZUKOWICZ

Pierwszy dzień na Borneo, za nami dwa długie tygodnie w Malangu, o których może potem, po przerwie powracamy do bloga.

Powoli zdrowieję, to znaczy nie mam już gorączki, dreszczy i zawrotów głowy, został suchy kaszel, a to pestka. Najciężej było zaintalować sakwy na motor i przejechać 120 kilometrów do portu w Surabai, ponieważ, jak to zresztą być musi, zawroty głowy przeszkadzają w utrzymaniu równowagi na pojazdach o mniej niż trzech kołach. Dalej szukanie biletów, czyli kilka godzin kłótni z naszymi braćmi muzłumanami, którzy uważają, że nasze pieniądze znajdują się po złej stronie barykady i trzeba wskazać im właściwą drogę. Zmiana przyszła w ciągu 24 godzin przeleżanych na promie, brudnym, zatłoczonym, pięknym i pełnym życia. 19 godzin przeprawy przez morze plus 5 godzin opóźnienia w porcie. Znaczy to, że weszliśmy po ciemku i wyszliśmy po ciemku, a słońce wzeszło i zaszło nad pełnym morzem bez śladu niczego. Niewyobrażalnie gorąco, bo to na północ, czyli w stronę równika, który zresztą mamy zamiar przekroczyć motorem wzdłuż wschodniego wybrzeża. W klasie 'ekonomi' leżące miejsca dla wszystkich (chyba że będzie jakieś święto, bo tu nikt nie liczy ani nie numeruje biletów), to znaczy 1,75 x 0,5 metra materaca, na którym przeleżałem większość czasu we własnym pocie i niespodziewanie obudziłem się całkiem zdrowy.

Jak czytelnik już zauważył, post pełen jest polskich znaków. Biorą się one z pięknego niebieskiego laptopa z miękką gumową klawiaturą, (mój laptop powędrował do Budapesztu żeby nie trafić na Borneo) który kupiliśmy dla Pati za ostatnie pieniądze, wychodząc z założenia, że bez laptopa nie znajdziemy pracy w Tajlandii.

Bardzo przyjazne stworzenie ten laptop, można sobie leżeć w łóżku i pisać bloga, czekając na wschód słońca. Dzień skończył się bowiem dobrze i bezpiecznie, w wygodnym i relatywnie tanim hotelu w mieście Banjarmasin, które słynie z unikatowego 'dryfującego targu'. W miejscu połączenia rzek zbierają się setki mniejszych i większych łodzi, którymi spływają do portu wszelakie dobra z całej południowej części wyspy (wyspa ta jest skąd inąd dwa razy większa od współczesnej Polski), drudzy kupują od pierwszych i część sprzedają trzecim, a część gotują lub smażą (lub obdzierają z piór) od razu na łódkach i sprzedają na środku rzeki. Podobno za stół służy deska położona tymczasowo pomiędzy dwoma łódkami. A cała ta impreza zaczyna się tuż przed świtem słońca i kończy na długo przez czasem, w którym prawdziwi filozofowie lubią się budzić. Stąd łatwiej będzie poczekać kilka godzin, pojechać na targ, najeść się i wtedy na porządnie pójść spać.

Pierwszy kontakt z wyspą. Statek powolym uderzeniem w wiszące opony parkuje w doku, więc zbiegamy po rzeczy i dalej w dół do motoru. Siedzimy na motorze, otwierają się drzwi dolnego pokładu, widać światła Kalimantanu, zapalam silnik. A tutaj kładka okazuje się piąć w górę do poziomu doku tak, że pieszemu trudno podejść, gdyby nie małe metalowe ząbki dla podparcia butów. Piesi jakoś wchodzą. Pytamy, co z pojazdami, a uśmiechnięta obsługa (dalej Jawajczycy) odpowiada, żeby poczekać do rana. Nikt nie zaplanował, że będzie odpływ, witajcie w Indonezji. Pytam, czy pomogą wnieść motor albo jakoś wciągnąć go na linie, odpowiadają 'tidak boleh', t.j. 'nie wolno'. Na szczęście podparli mnie i jakoś wyciągnęli, kiedy zacząłem się ześlizgiwać próbując wepchać motor sam pod górę, z plecakiem na brzuchu i zatrzaśniętym kaskiem, inaczej 110 kilo hondy stoczyłoby się z hukiem w dół na tłum gapiów. Patrycja przybiegła z sakwami i odjechaliśmy szybko bez komentarza, żeby nie dać się złapać policji i prawdopodobnej opłacie za 'stempel' czy coś takiego.

Kontakt drugi. Sam Banjarmasin wyglądał na opuszczony, przynajmniej późnym wieczorem, nikogo na ulicy, sklepy pozamykane, natomiast jakimś cudem w sześciu hostelach pod rząd słyszymy 'full'. W ostatnich dwóch nawrzeszczeliśmy na wszystkich dookoła, że przecież pokoje są ewidentnie puste, ale nic to nie dało. W siódmym z kolei obojętna (czyli miła) atmosfera, cennik i standardowa rejestracja, na korytarzu, co zaskakujące, posprzątane, a automat z wodą pitną działa. Po przysznicu przeczytałem dokładniej jeszcze raz przewodnik Lonely Planet, hostel jest wymieniony i polecany, plus notka, że właściciel nie akceptuje prostytucji. Zgrabny przekaz nie-wprost, że reszta dzielnicy (a to właściwie centrum) nie akceptuje białych turystów w parach. Widocznie dochód z wynajmu samego pokoju nieatrakcyjny, a towarzystwo sztywne, jeszcze doniesie na policje albo się obrazi, jak kaski znikną w trakcie nocy.

Na szczęście, nasz hostel jest wygodny i wygląda na bezpieczny. Wi-fi coś nie dochodzi na drugie piętro, więc rano zejdziemy na dół, napijemy się kawy, bo automat ma też gorącą wodę, i wyślemy post. Zaczęli śpiewać na dachach, więc czas się kłaść. A już niedługo floating market.

The Spirit of INDONESIAN Journey
Czarownica na pokładzie



niedziela, 13 października 2013

PPG

Malang, Indonezja. Ziemniaki już się ugotowały, kapusta dochodzi, maziste błoto hennowe się ogrzewa, Zbyszek pojechał gdzieś na motorze, czarny kotek buszuje po domu, a Węgrzy wybyli na Festiwal Pisarzy na Bali - jednym słowem Dom. Może jeszcze nie ten pełny, prawdziwy, ale przynajmniej jego namiastka. Od trzech dni powinniśmy już być w Bangkoku, rozsyłać CV, szukać pracy i mieszkania. Nawet Tamas (nie ten z Malangu, inny Węgier) zostawił nam klucze na recepcji, bo jest teraz w Australii i jego pokój jest chwilowo wolny.

Dlaczego więc nie jesteśmy w Bangkoku?

Na dwa dni przed odlotem (bilety już zostały kupione) Zbyszek z Tamasem (tym z Malangu) zaczął czyścić bak, najpier wlali wodę z octem, żeby rdza się rozpuściła. Potem płukali, wlali wode z proszkiem do pieczenie, żeby pozbyć się resztek octu, znowu plukanie i suszenie. Ja w tym czasie byłam w moim ulubionym gejowskim SPA z Georgianą i Mani na balijskim masażu. Coś mi nie grało, przecież mieliśmy sprzedać motor, bo nie było sensu transportowac go do Bangkoku, po co więc całe to czyszczenie? Im bliżej do odlotu, tym Zbyszek był bardziej zaniepokojony i nie mógł zasnąć. W tym czasie ja czytałam blogi o życiu i pracy w Tajlandii, zaczęłam się denerwowac, bo to wszystko okazało się trudniejsze niż myślałam. Już kupiliśmy elegancką koszulę i spodnie dla Zbyszka na rozmowy kwalifikacyjne, ja jeszcze szukałam odpowiedniego modelu dla siebie. Ale też odczuwałam niepokój. Z drugiej strony zmęczona ciagłym podróżowaniem wyobrażałam sobie, że wreszcie zacumujemy na dłużej w Bangkoku, wpadnę w pracowniczą rutynę, zacznę kurs masażu tajskiego, Zbyszek zrobi certfikat z projektowania permakultury, będziemy wieczorami razem słuchać muzyki i może pisać coś swojego. Jednak perspektywa kikutygodniowego stresu związanego z chodzeniem na interview, uśmiechów i sprzedawania się potencjalnym pracodawcom nie była pociągająca. Zwłaszcza, że kilka miesięcy temu zaproponowano nam pewne posady nauczycielskie na Kalimantanie, co prawda z o połowę niższą pensją niż w Bangkoku, ale z darmowym zakwaterowniem i wyżywieniem. Do tego widmo Kalimantanu ciążyło nad nami od dawna. Marzyliśmy o wycieczce motorowej, Zbyszek nawet chciał  objechać cały dookoła, a ja pragnęłam spotkać plemiona Dajaków, legendarnych Łowców Głów i oczywiście orangutany w dżungli. Kolejna przygoda, znowu brak stabilizacji. Na dwa dni przed odlotem Zbyszek dostał telefon ze szkoły na Kalimantanie czy dalej jesteśmy zainteresowani, i pól żartem, pół serio powiedział: "to może pojedziemy"? "Czemu nie?" odopwiedziałam, i zaczeliśmy się śmiać. I już wiedzieliśmy, że samolot do Bangkoku odleci bez nas.

I poleciał.

A ja teraz czekam, aż henna dojrzeje, żeby nałożyć ją na włosy, słucham Grechuty i klikam na nowym niebieskim laptopie Lenovo, który byliśmy zmuszeni kupić, bo nasze odesłalismy z rodzicami Tamasa na Węgry, co było logiczne przy pierwszym planie wycieczki motorowej po Azji Południowo-Wschodniej, a tragiczne przy drugim - pracy w Tajlandii. Teraz realizujemy plan nr 3 - wyjazd na Kalimantan, który obejmuje i uczenie dzieciaków i rozbijanie się po wyspie na motorze. 

Jakie plusy? 
1. Nie musimy od razu sprzedawać ukohanej Hondy, którą Zbyszek od miesięcy modyfikował i przygotowywał do wyprawy. 
2. Dostajemy pewną i mało wymagającą prace jako nauczyciele angielskiego, a potem referencje.
3. Realizujemy marzenie o jeżdżeniu po Borneo na motorze i odwiedzeniu dzikich terenów.
4. Spotkamy naszego dobrego kolegę Mamana w Palankaraii, odwiedzimy rodzinę Bama w Banjarmasinie.
5. Nie rzucamy się na głęboką wodę, znamy język i kulturę, nasycimy się Indonezją do końca i tym chętniej po dwóch miesiącach wyjedziemy do Tajlandii próbować w końcu zrealizować plan nr 2.


Jutro odpływa prom z Surabaii do Banjarmasin, 24 godziny na morzu, my i Honda. Tamas zrobił nam profesjonalne zdjęcia do CV, które wykorzystamy za jakiś czas rzucając się ponownie na Tajlandię. Dalej czekam na skończenie montażu filmu o Blitarze, gdzie grałam Indonezyjkę w 1/4, szukającą swoich korzeni. Będzie zabawnie, bo mówię tam tylko po indonezyjsku. Opuszczamy Malang, naszych Węgrów, nasze wspomnienia i nasz Dom. Nowe czeka.

Musimy jeszcze spakować sakwy i plecak. Jak możecie zauważyć, dodałam trochę zdjęć prawie do każdego postu z września, bo nie każdy członek rodziny ma fb ( i dobrze). Czas nakładać już hennę. A Zbyszek właśnie wrócił, ziemniaki pewnie już są zimne :)

Wesołe czyszczenie baku

Naga Honda

Teraz już czyściutki, nawet od środka

gotowanie, domowanie

hennowanie

Kadr z filmu "Blitar - tam skąd pochodzą królowie". Vespa jest całkowicie manualna, już lepiej jeżdziło mi sie na Hondzie
w opakowniu i z uśmiechem, gotowi do sprzedaży -  kupcie nas :)