ZBYSZEK JANCZUKOWICZ
Mniej wiecej 29 grudnia.
Liczenie czasu idzie nam kiepsko, ale, szczerze mowiac, wcale sie nie staramy.
Cud. Spimy na podlodze, wokol masa brudnych ciuchow, worki jakiegos cementu czy innego proszku budowlanego, kaski, drobne czesci od motorow, a w kacie pokoiku czesciowo oddzielonego od reszty cienka drewniana dykta - stacjonarny komputer i router WiFi. Geneza tego fenomenu pozostaje nieznana, ale korzystajac z 5 wolnych minut, piszemy krotka notke.
Zaraz bedziemy krazyc po miescie Kapuas z 13 Hondami CB skladajacymi sie na miescowy klub o nazwie SEMUT IRENK, od ktorych otrzymalismy wczoraj piekne koszulki, z wizerunkami Hondy CB, laitmotiwu naszej wyprawy, oraz z urzekajacym napisem: "We are Bikers not Gangsters". Oczywiscie wszystko przywieziemy lub przeslemy do Polski. A popoludniu ruszamy przez Banjarmasin do Loksado, gdzie czeka na nas Wegierska ekspedycja z Malangu. Loksado to gorski teren dobry na treking, zaznajamianie sie z lokalna kultura Dajakow oraz imprezy. Mam nadzieje, ze maja tam tuak.
Tak wiec zyczymy wszystkim udanej imprezy w Polsce oraz Szczesliwego Nowego Roku. I lecimy asymilowac sie dalej, bo wszyscy juz sie wokol nas kreca, jeszcze nie zwiedzilismy tego Kapuasu...
niedziela, 29 grudnia 2013
niedziela, 22 grudnia 2013
ZBYSZEK JANCZUKOWICZ
4 grudnia 2013
Selamat datang di Indonesia!
Wczoraj po raz trzeci przyjechaliśmy do Indonezji. Tym razem
nie samolotem, ale statkiem. Prawdopodobnie po raz ostatni, chociaż fajnie było
by też motorem albo na piechotę.
Przywitały nas uliczne stragany ze smażonymi bananami i
dobrą mocną kawą, piękne stare burczące motory wszędzie na ulicach, jeżdzące z
prądem albo pod, bo tutaj to nie gra większej roli, znajome okrzyki
"bule" (białasy) oraz "mau ke mana?" (dokąd to?), o których
aksjologii dyskutowaliśmy już długie godziny, mianowicie czy lepiej jest
praktykować cnoty cierpliwość i wyrozumiałość, czy może stawiać na naturalność
i bezpośredniość i zamiast uśmiechu odburkiwać. Łatwo zgadnąć, kto z nas stoi
po której stronie.
Tak czy inaczej, oboje szczerze cieszymy się z kolejnego
tutaj pobytu, mam nawet dziwne odczucie jeśli nie zadomowienia, to przynajmniej
orientowania się jak u siebie w domu. Szczególnie że tuż za ścianą stoi gotowy
do jazdy motor, czyli wszędzie w okolicy możemy szybko się dostać fizycznego i
finansowego wysiłku. Mając tą możliwość dużo spokojnie siedzi nam się w domu,
powoli robi i wywiesza pranie, pije kawę i oddaje lenistwu, tym razem
dobrowolnemu, a nie przymuszonego warunkami lokomotyzacyjnymi jak w Tawau,
gdzie żadnego motoru do dyspozycji nie było.
Co do motorów. 120 kilometrów górskiej drogi z Tanjung Selor
do Berau przebyłem wczoraj w nocy na tylnym siedzeniu nowej Yamahy Vixion. Z
kilku rozmów odbytych na Skypie wiem, że w Polsce nikt w to nie uwierzy, ale
motor z jednym cylindrem o pojemności 150cc i dwoma ciężkimi mężczyznami na
siedzeniu bawił się z dużym luzem i z pięknym delikatnym głosem, na dziurach i
na równym asfalcie, pod górkę i w dół. Bliźniaczy model, Honda Tiger, tak samo.
Do tego dochodzi lekka przyjemna konstrukcja, łatwość obsługi i naprawy oraz do
50 kilometrów drogi na litrze paliwa. Wniosek pierwszy. Czy w Europie mamy już
coś takiego? Albo jak możemy to sprowadzić do Polski? Wniosek drugi. Nie
wspominając już 15 minutowej sesji odpalania, teraz mi się wydaje, że nasza
Honda coś skrzypi, burczy, skacze i marudzi, ale dalej ją kochamy i póki
jesteśmy w tym regionie świata, za nic nie oddamy.
Co do mieszkania. Mieszkamy w domu należącym do jednego z
nich, a służącym jako miejsce spotkań małej społeczności Bikers of Berau. To
oni zresztą przyjechali po nas wczoraj do Selor, raz w jedną stronę i od razu z
powrotem, spalili swoje paliwo i naprawiali dętki w swoich motorach, ponieważ
jako gościom i przyjaciołom po fachu nie wypadało nam jechać autobusem. Nie
chcą żebyśmy za siebie płacili oraz na czas nieokreślony przygotowali nam pokój
z materacem, klucze do domu plus klucze do jednej z nowych Hond (spróbujemy
wieczorem). Fenomen społeczności motorowych to chyba nasze najważniejsze i
najbardziej inspirujące doświadczenie w Indonezji, myślę, że dla takiej
przygody, bo przecież nie dla tropikalnych plaż i orangutanów, warto było,
pomimo obecnego już zmęczenia gorącym klimatem, puścić się na Borneo na starym
motorze z przeciążonymi sakwami, z absurdalnie niskim zapleczem finansowym, nie
wiedząc za bardzo, co nas spotka.
ZBYSZEK JANCZUKOWICZ
10 grudnia,
to jest dwa tygodnie od kiedy przyjechaliśmy do
Berau. Przyjechaliśmy wykończeni na ledwo zipiącym motorze. Pakujemy się
czyści, wypoczęci (no, moza spalonymi plecami, ale to przez nurkowanie na
wyspie Derawan) i zrelaksowani, a motor ma nową lampę, nowy koil (taki walec
który przetwarza prąd z CDI na iskrę do świecy), przymocowany stelarz pod
silnikiem, nową tylną oponę, wycentrowane koło, naprawione hamulce i
wyczyszczone przewody, odpala za pierwszym albo drugim kopnięciem i szczęśliwy
czeka na nową drogę.
Właśnie gotujemy makaron z warzywami, trochę żeby się
odpłacić za gościnę, trochę żeby ich pomęczyć, bo tutaj warzyw się nie jada,
albo ryż, albo ryż z mięsem, ewentualnie ryba, ale to smażona w całości.
Spodziewamy się, że zaleją tą naszą potrawę słonym sosem chili albo słodkim
sosem sojowym, to są smaki Indonezji, będą jeść powoli i powtarzać 'enak-enak',
czyli wyśmienite.
Rano wykuszamy na południe do Sangaty, koło 12 godzin
podskoków na kamienach (do Berau nie dochodzi asfaltowa droga), jeden dzień
albo dwa, zależy od pogody, bo w deszczu nie przekracza się 30 na godzinę.
Mieszkamy w domu na ulicy Haji Isa, pod numerem 99, odrobinę za miastem, w
mieszanym drewniano-murowanym domu, od podłogi wyłożonym kafelkami. Główny
pokój-korytarz jest pusty, z telewizorem i wiatrakiem w rogu, w trakcie dnia
kto chce leży na kafelkach (zimniej) i śpi albo ogląda telewizję, na noc
wprowadzane są motory. Obok trzy osobne pokoje z materacami i małymi półkami na
rzeczy, jeden z nich zajeliśmy, a lokator śpi, razem z innymi klubowiczami
którzy nie zmieścili się do pokojów, pod sarungiem na podłodze. Z tyłu wylany
betonem korytarz, przejście do łazienki (basenik z wiaderkiem) i schowana z
tyłu kuchnia, która zarosła niewiadomo kiedy wymienionymi kołami, zębatkami i
szkieletami starszych motorów (z jednego wzięliśmy oponę).
Dom nazywają sekretariatem klubu, ale co najmniej trzy osoby
mieszkają tu na dobre. Prawie wszyscy Bikers of Berau pochodzą z innych wysp,
głównie Jawa i Sulawesi, a na Kalimantan przybyli w poszukiwaniu pracy, która
jest tutaj godzinowo i pogodowo cięższa, ale lepiej opłacana. Etap pierwszy:
motor, najlepiej Honda Tiger, z modyfikacjami 5 – 6 tysięcy złotych. Etap
drugi: żona, w zależności od wykształcenia 10 – 20 tysięcy złotych (to jest
oczywiste w całej Indonezji, pięniądze idą w trakcie zaręczyn bezpośrednio do
rodziców). Etap trzeci: dom, czyli dużo drożej, ale można na początku
wynajmować albo dostać coś od miejsca pracy. Wiekszość naszych znajomych
znajduje się na pomiędzy etapem drugim a trzecim. Wawan, buddysta (gratka) i
nauczyciel, właściciel albo pierwszy wynajmujący obecnego domu, dokładnie nie
wiemy, czeka z żoną aż ona dostanie pozwolenie na przeprowadzkę z miejsca pracy
w Samarindzie do Berau (pracy w sektorze publicznym w Indonezji nie można
rzucić). Mamy nadzieję, że "sekretariat" zostanie utrzymany, może
przejmą go młodsi.
Dalej, do anggkoty należy Adit, nasz kontakt od Mamana,
pomocny, bezinteresowny, trochę nieśmiały ogromny chłopak, jeżdzący na Tigerze
podwyższonym w zaprzyjaźnym warsztacie ze spawaniem u Bernarda z Manado, imię
po dziadku z Holandii, jako dobry chrześcijanin zna się na piwie, dowcipach i
szachach. Pokoju ustąpił nam Imail, dalej młody chłopak, regularnie chodzi na
Mahgrib, też czeka, aż żona przeniesie się do Berau. Najwięcej czasu spędza z
nami Pendi z Jember (niedaleko Malangu), który coś mniej pracuje od innych,
jeździ na Hondzie MegaPro (najładniejszy motor w tej części świata,
pomarańczowo-czerwona, troszkę nowsza wersja naszej GLPro) i dalej czeka na
zaręczyny. Jeszcze Michel, drugi z chrześcijan z Manado, ma długie włosy i
odzywa się sporadycznie, ale dowcipnie, to on przyspawał dzisiaj stelarz do
naszej Hondy, oraz Den, uczesany trochę w koreańskim stylu, pracuje w
turystyce, ma czerwonego Tigera z całym szeregiem gadżetów i historią miłosną z
bule na Bali na koncie, a to nie byle co.
ZBYSZEK JANCZUKOWICZ
12 grudzień
Odpoczywamy po drodze z Berau do Sangaty. Chrzest motorowy
mamy za sobą. Siedemnaście godzin po pustkowiach, najpierw dzikie lasy, potem
plantacje palm i kopalnie węgla, wioska co 100 kilometrów, co jakiś czas
ciężarowka zostawiająca po sobie chmury pyłu, dwa plecaki i dwie sakwy po
bokach, czasem fragmentaryczny asfalt, czasem ziemia, czasem kamienie, czasem
żużel, a czasem nie wiadomo co, wszystko krąży w górę i w dół, bo gdyby
poprowadzili drogę dolinami to byłaby powódź.
Do Berau rzadko ktoś dojeżdża, bikersi po obu stronach lasu
znają się głównie z opowieści. A tak w ogóle, Indonezyjscy motocykliści za dużo
nie podróżują, raz większość pracuje (nawet jeśli praca składa się w 80
procentach z picia kawy i palenia papierosów) od poniedziałku do soboty z dwoma
wolnymi niedzielami na miesiąc, dwa uważają, że do potróży potrzebny jest
wielki motor z dodatkowymi lampami, trzema boxami i crossowymi kołami, a i to
ledwo przewiezie jedną osobę. Obraz dwóch osób na starym motorze gdyby znali
nasz język, określiliby jako artystyczny performance. Łamiąc wszystkie zasady
profesfonalnego turingu, jak mocne światła na noc, dopasowane hamulce, wyważony
ciężar motoru, kurtki, buty, ochraniacze i tym podobne, jeździmy sobie
szczęśliwi po pustkowiach, cieszymy się otwartą przestrzenią, otwartmi planami
i powolnym burczeniem Hondy.
Dalej piszę offline, bo internet jest tu tylko w telefonach,
a te nie mają klawiatury, w niektórych sferach globalizacja dochodzi tu
szybciej niż do nas, a ja się na nią nie łapię. Mieszkamy w siedzibie klubu
Yamaha Scorpio w Sangacie, piękny motor, spaliśmy do południa, co tutaj jest
fenomenem, narazie strasznie gorąco, ale można wylegiwać się na kafelkach, pod
wieczór mamy objeździć okolicę, może uda się wsiąść na Yamahę i dokończyć
badania na temat dostępnych w Indonezji motorów turystycznych.
ZBYSZEK JANCZUKOWICZ
23 grudzien
Od kilku tygodni spimy w lesie, w warsztacie motorowym albo u napotkanych na drodze znajomych. W zadnym z tego rodzaju miejsc nie ma internetu, a przynajmniej internetu, do ktorego mozna by podlaczyc klawiature. Stad opoznienie w informacjach. Poprawimy sie niedlugo. A teraz zalaczam trzy szkice na bloga pisane na szybko offline na laptopie, potem wszystko dalej uporzadkujemy...
Tutaj za bardzo nie wiadomo, kiedy wylacza prad, wiec, jesli jutro bedzie padalo, skladamy wszystkim wstepne zyczenia swiateczne.
23 grudzien
Od kilku tygodni spimy w lesie, w warsztacie motorowym albo u napotkanych na drodze znajomych. W zadnym z tego rodzaju miejsc nie ma internetu, a przynajmniej internetu, do ktorego mozna by podlaczyc klawiature. Stad opoznienie w informacjach. Poprawimy sie niedlugo. A teraz zalaczam trzy szkice na bloga pisane na szybko offline na laptopie, potem wszystko dalej uporzadkujemy...
Tutaj za bardzo nie wiadomo, kiedy wylacza prad, wiec, jesli jutro bedzie padalo, skladamy wszystkim wstepne zyczenia swiateczne.
poniedziałek, 2 grudnia 2013
ZBYSZEK JANCZUKOWICZ
Zaczyna się grudzień, jutro wracamy
do Indonezji.
Grudzień na Borneo, to znaczy upał w
nocy, a w ciągu dnia słońce leje się jak powódź, ludzie z białą
skórą i niebieskimi oczami mrużą się i topią. I strasznie
chudną. Ale to nie wiem, czy z powodu słońca, czy z powodu
malezyjkich cen. Po tygodniu w domu na
obrzeżach portowego miasta Tawau, przez który przewija się cała
grupa ludzi zasługujących na osobną notkę, opuszczamy to
post-angielskie państwo praktycznie go nie zobaczywszy.
Z pobieżnych obserwacji, mają tutaj
asfaltowe ulice z poboczami, restauracje zamiast ulicznych barów i
samochody zamiast motorów. Tym samym, Malezyjczycy nie mają czasu
siedzieć razem na każdym rogu, pić kawę i plotkować, zamiast
tego jeżdzą wieczorami na siłownie, baseny albo prywatne lekcje
szlifujące angielski (albo chiński), ewentualnie siedzą w domach i
ogładają filmy na domowym ekranie HD DVD. Po roku w Indonezji
czujemy się tutaj dziwnie i wracamy szybko do Bikers of Berau, u
których spodziewamy się wolnego pokoju z materacem w ich
domu-garażu spotkań, chaotycznego kręcenia się motorami po małym
mieście i do nikąd nie prowadzących powolnych rozmów o byle czym
do nocy. Dodatokowo, połowa z nich to chrześcijanie, więc
przywieziemy dwie butelki whiski, której tutaj w chińskich sklepach
nie brakuje, może być ciekawie w klimacie, w którym można usnąć
po dwóch butelkach piwa. Na tarczy czy pod tarczą, lepsze to niż
kolorowe koktajle, które Malezyjczycy zamiawiają w
tutejszych kawiarniach, nie tyle dla zabawy, co dla wzajemengo
awansowania swojego statusu w oczach znajomych.
...
Miał być dłuższy post, ale nagle
wokół pojawili się goście, chyba chcą zjeść nasz obiad, więc
właściwa kontynuacja za niedługo...
Subskrybuj:
Posty (Atom)