niedziela, 22 grudnia 2013

ZBYSZEK JANCZUKOWICZ



12 grudzień

Odpoczywamy po drodze z Berau do Sangaty. Chrzest motorowy mamy za sobą. Siedemnaście godzin po pustkowiach, najpierw dzikie lasy, potem plantacje palm i kopalnie węgla, wioska co 100 kilometrów, co jakiś czas ciężarowka zostawiająca po sobie chmury pyłu, dwa plecaki i dwie sakwy po bokach, czasem fragmentaryczny asfalt, czasem ziemia, czasem kamienie, czasem żużel, a czasem nie wiadomo co, wszystko krąży w górę i w dół, bo gdyby poprowadzili drogę dolinami to byłaby powódź.

Do Berau rzadko ktoś dojeżdża, bikersi po obu stronach lasu znają się głównie z opowieści. A tak w ogóle, Indonezyjscy motocykliści za dużo nie podróżują, raz większość pracuje (nawet jeśli praca składa się w 80 procentach z picia kawy i palenia papierosów) od poniedziałku do soboty z dwoma wolnymi niedzielami na miesiąc, dwa uważają, że do potróży potrzebny jest wielki motor z dodatkowymi lampami, trzema boxami i crossowymi kołami, a i to ledwo przewiezie jedną osobę. Obraz dwóch osób na starym motorze gdyby znali nasz język, określiliby jako artystyczny performance. Łamiąc wszystkie zasady profesfonalnego turingu, jak mocne światła na noc, dopasowane hamulce, wyważony ciężar motoru, kurtki, buty, ochraniacze i tym podobne, jeździmy sobie szczęśliwi po pustkowiach, cieszymy się otwartą przestrzenią, otwartmi planami i powolnym burczeniem Hondy.

Dalej piszę offline, bo internet jest tu tylko w telefonach, a te nie mają klawiatury, w niektórych sferach globalizacja dochodzi tu szybciej niż do nas, a ja się na nią nie łapię. Mieszkamy w siedzibie klubu Yamaha Scorpio w Sangacie, piękny motor, spaliśmy do południa, co tutaj jest fenomenem, narazie strasznie gorąco, ale można wylegiwać się na kafelkach, pod wieczór mamy objeździć okolicę, może uda się wsiąść na Yamahę i dokończyć badania na temat dostępnych w Indonezji motorów turystycznych. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz