poniedziałek, 24 lutego 2014


W Indonezji ludzie częsciej się rodzą, pobierają i umierają. Prawie każdego dnia mijamy rozstawione przed domami namioty pełne gości, jedzenia i muzyki. W ciągu dwóch miesięcy w Palangkarai byliśmy na jednym ślubie i dwóch pogrzebach. Jendnym znajomym w tym czasie urodziło sie dziecko, inni przeżywali smutek po poronieniu. Zwłaszcza u Dayaków poronienia zdarzają sie często, gdyż brakuje im nabiału, a zatem wapnia w diecie. Już w ich mitach początku pojawia się ten temat. Nigdy nie hodowali krów czy kóz, pożywienie czerpali z lasu, polując, zbierając, rzadziej uprawiając. Nigdy nie byli rolnikami, gdyż lasy obfitowały w dziki, sarny i ptactwo, bulwy i inne jadalne rośliny. Obecnie większość warzyw jest sprowadzana z Jawy.

Miesiąc temu Hassan z Fitą zabrali nas na pogrzeb znajomego Dayaka po piędziesiątce. Podobno miał nadciśnienie i jakieś związane z tym powikłania. W Indonezji nie ma domów pogrzebwych (jedynie parę w Jakarcie i innych wielkich miastach), także cała uroczystość odbywa się w domu. Zmarły leży w jednym pokoju na pięknie udekorowanym łóżku, pod koronkowymi moskitierami, ciało jest zabalsamowane tak, że przez trzy dni czuwania nie ma obawy przed nieprzyjemnymi konsekwencjami przmijania (choć ten, którego żegnaliśmy był cały niebieski z niewiadomych przyczyn). W tym czasie kilkudziesiecio osobowa rodzina przygotowuje ceremonię, kobiety gotują w kuchni, inne tną kwiatki i kolorowe karteczki, którymi potem będą dekorować grób, dzieci biegają dookoła, przyzwyczajone do podobnych sytuacji, mężczyźni siedzą w pokoju, gdzie leży nieboszczyk i grają w karty, kości i inne gry hazardowe na pieniądze. Dadu, dayacki hazard zazwyczaj jest nielegalny, ale podczas pogrzebu jest uznawany za tradycję i jako, że jest to czas szczególny, zakazy są uchylane. Pomaga im to też w czuwaniu. Przed domem rozłożony jest wielki namiot, porozstawiane krzesła dla gości i dalszej rodziny, stoły z jedzeniem dookoła. Cała rodzina składa się na koszty pogrzebu. Dayakowie zazwyczaj przygotowują wielkie gary wieprzowiny, która jest postrachem dla muzułmańskich sąsiadów. Kilka dni temu zawitaliśmy ponownie do tego samego domu, tym razem na pogrzeb matki pana, który zmarł miesiąc temu. Ostatnio to jej składaliśmy kondolencje, tym razem żegnalismy panią domu, widocznie nie wytrzymała bólu po stracie syna. Za pierwszym razem nie mogłam zrozumieć, dlaczego wszyscy się śmieją, rozmawiają, grają, jedzą, jakby byli na spotkaniu towarzyskiem. Mimo, że widziałam, że tutaj żal przeżywa się inaczej niż u nas, i tak czułam się dziwnie. Ale po bliższym spotkaniu widać, że oczy najbliższych są czerwone i opuchnięte od płaczu. Mimo to, przy gościach żartują i rozmawiają na błahe tematy. Za drugim razem już nawet nie czułam wstrętu do jedzenia, którego nie tyle nie wypada, co nie wolno odmawiać. Obserwowałam karciane gry, pozwoliłam robić sobie zdjęcia, jadłam, śmiałam się i rozmawiałam razem z nimi. Okazywanie smutku byłoby nie na miejscu, wręcz okazałabym im brak szacunku. Później pożegnałam panią domu leżącą cicho pod koronkowymi chustami. Miała bardzo spokojny wyraz twarzy, a przynajmniej dużo bardziej niż za czasu, gdy jeszcze żyła, gdy spotkałam ją po raz pierwszy na pogrzebie jej syna. Został jeszcze pan ojciec, ale rodzina nie wróży mu długiego życia. Pożegnałam go serdecznie przy wyjściu, mam nadzieję, że nie będę zmuszona przyjść na jego pogrzeb w najbliższym czasie. Dzieci biegają między kuchnią, namiotem, łóżkiem zmarłego i mężczyznami grającymi w karty. Żadne nie boi się nieboszczyka. Tutaj ludzie mają inne podejście do śmierci, jest bliższa człowiekowi, bardziej naturalna, często o niej rozmawiają, zgadzają się na nią jako coś nieuniknionego, nie pomstują czy wpadają w depresję (tutaj nikt nie słyszał o depresji, a jak już to tylko z telewizji, to choroba wielkich miast, znudzonych ludzi, bez prawdziwych problemów).Może to też dlatego, że nie oczekują zbyt wiele od życia, ambicja kojarzy im się negatywnie, nie mają wielkich planów na przyszłość. Po prostu sobie żyją. Albo umierają, też tak po prostu. Nikt nie mówi “ach, co za tragedia, on miał tyle planów, ona chciala jeszcze to i tamto, on nie zdążył z tym, jej nie wystarczyło czasu na tamto itd” jak to u nas bywa. Ale już o tym wczesniej pisałam, że Indonezyjczycy mają krótko terminową orientację, żyją tu i teraz, nie robią wielkich planów czy oszczędnosci na przyszłość. Menerima seadanya - przyjąć co jest i być z tego zadowolonym.

Jak zwykle odwiedziliśmy księdza Stanisa, tym razem w piątek. Od razu zaciągnął nas na most w poszukiwaniu sate, szaszłyków z grillowanego kurczaka. Nie ważne, że piątek powinien być postny. Misjonarz żyje trochę innym trybem, niż ten wyznaczony przez Watykan. Na Flores często żywił się psami, które są tam uważane za przysmak. U Dayaków też. Przynieśliśmy mu buteleczkę baramu, swojskiego wina ryżowego, które bardzo mu posmakowało, gdyż przymomniało mu czasy, kiedy to żył w dżungli, ewangelizował i codziennie pił tuak, wino z palmy, gdyż woda była zbyt brudna. Tym razem opowiadał nam o masakrze Madurejczyków na Kalimantanie z 2001 roku ( wszyscy uwielbiaja tą opowieść, mimo, że ma wszelkie znamiona czystki etnicznej, ale nikt nie lubi mieszkańców Madury). Kiedyś opisywałam jak to wyglądało w Sampicie, gdzie cały konflikt się ropoczął, on nam opowiadał jak sprawy się miały w tym czasie w Palangkarai. Dayakowie przejęli władzę nad miastem, kierowali ruchem, na skrzyżowaniach rozstawione były beczki, a na nich głowy Madurejczyków, niektóre z papierosem wetkniętym w usta. Zatrzymywali samochody i busy w poszukiwaiu wrogów. Mieli ze sobą dziewczęta w wieku pokwitania, ponieważ wierzą, że tylko one są w stanie rozpoznać mieszkańca Madury po zapachu, który ma przypominać zapach krowy. Dayackie dziewczęta niczym psy wywąchiwały wrogów i wskazywały mężczyznom, kogo należy ściąć, nie wyłączając kobiet i dzieci. Ogień szalał po mieście, ale podobno był magiczny, bo przeskakiwał pomiędzy domami i wyszukiwał tylko domostwa Madurejczyków. Trwało to wiele tygodni. Pewnego dnia ksiądz Stanis dostał informację, że jest planowana czystka w Tangkiling, pobliskiej wiosce, gdzie znajduje sie klasztor karmelitanek i pojechał do nich, żeby je ewakuować. Ale one nie chciały, w większości były z Jawy więc nie miały powodów do obaw. Co ciekawe Stanis opowiadal o tym z błyskiem w oku, z podziwem i sympatią dla Dayaków. Jak wszyscy zresztą. Wiadomo, że Madurejczycy przyjechali na Borneo, rozpanoszyli sie, zaczeli kraść ziemię, wykorzystywać Dayaków, a oni ustępowiali im przez wiele, wiele lat i dawali sobą pomiatać. Ale w końcu czara goryczy się przelała i postanowili wygonić intruzów ze swojej ziemi i pokazać im kto tu tak na prawdę jest panem. Tak sie też opisuje charakter Dayaków, łagodni i ugodowi, ale jeśli się nadużyje ich wyrozumiałości, nie ma ratunku przed ostrzem ich mandałów. W końcu są znanymi łowcami głów.

Yuyus, nasz znajomy dostał od ojca mandał, na którym są zaschnięte ślady krwi i jest z tego bardzo dumny. Ma też w domu dzidy i inne dayackie artefakty, a jego mama hoduje psy na jedzenie. Poza tym mają szybki internet, zdjęcia i pamiatki z całego świata, od Madagaskaru przez Jerozolimę, Rzym po Nową Zelandię. Lubią podróżować, jeść psy i zabijać Maduryjczyków. Bardzo ciekawa rodzina.

Kolejnym wydarzeniem tygodnia był zjazd motocyklistów w Kapuasie. Bardzo dobrze przygotowany, plakaty, banery, koszulki, przypinki, naklejki, sponsorzy. Ponad 1500 bikersów z całego Borneo przybyło na to wydarzenie. W większości posiadacze Hond CB, ale także inne kluby – Vespy, Vixiony, Hondy 70, Hondy Tiger, Ninje i inne. Każda grupa ma swoje specyfczne cechy, członków przynależących do różnych klas społecznych itd. Przykładowo miłośnicy Vesp zazwyczaj słuchaja reggae i mają dłuższe włosy, Ninje są dla młodziaków z bogatych rodzin, Hondy CB dla starszych lubujących się w majsterkowaniu przy swoich motorach, Tigery dla najbardziej praktycznych. Honde GL mieliśmy tylko my, gdyż to motor petani, zazwyczaj używany na jawajskich wsiach w górach, bo jest w stanie wszędzie wjechać. Była profesjonalna scena z nagłośnieniem, namioty dla gości i organizatrów, stragany z częściami motorowymi i jedzeniem. Atmosfera festiwalowa. Wojewoda, przedstawiciele policji i inni oficjale, a zatem przemowy i podziękowania. Odśpiewanie hymnu narodowego na stojąco. Zbiórka pieniędzy na poszkodowanych po wybuchu wulkanu Kelud na Jawie (byłam na nim dwa razy kilka miesięcy temu). Uroczysty objazd miasta na motorach (jeden chłopak na białej Hondzie się wywrócił, po tym jak się odwróciłam i zrobiłam mu zdjęcie, ale nic mu się nie stało). Tradycyjne tańce dayackie na gongach z ognistymi wybuchami. Sexy dancers i dangdut, indonezyjskie dicso polo. Śpiewy i tańce pod sceną. Zapewnianie o przyjaźni z policją i ugruntowanie idei, że kluby motorowe to nie gangi, a zrzeszenia braterskie, promujące wzajemną pomoc, współpracę i promowanie przestrzegania przepisów drogowych. Świętowaliśmy 11 urodziny klubu z Kapuasu – Semut Irenk – Czarnych Mrówek, do których należy Rudi i Essen. Zamiast tortu był tradycyjny nasi tupeng, góra ryżu symbolizująca pomyślność i obfitość, a w nią wetknięta świeczka. Wszyscy robili nam mnóstwo zdjęć, bo nasza obecność nadawała imprezie wymiar międzynarodowy. A nasz motor i tak już jest słynny na całe Bornneo. Wcześniej ludzie nie wierzyli, że można się takim touringować.

Za te daty na zdjęciach poniżej przepraszamy, zapomnieliśmy zmienić przed wyjazdem do Kapuasu.

A teraz kolejny pracowity tydzień, czasem mam lekcje od 8 rano do 8 wieczorem z trzygodzinną przerwą w środku dnia. Biegam z książkami, laptopem i kawą pomiędzy klasami, wszystko ciagle mi wypada, uczniowie za mną biegają i mi zbierają rzeczy (Zbyszek uważa, że kupowanie torby jest zbyteczne, bo potem trzeba wysyłać do Polski albo wyrzucić). Czasem gram nauczycielkę, czasem antropologa, innym razem dobrą żonę albo bikerkę. Każda rola potrzebuje odpowiedniego stroju. Jako nauczycielka biegam w sukienkach z białą kawą, dzieciaki całują mnie po rękach, młodziaki się podkochują, a inni nauczyciele zazdroszczą pensji. Potem wałęsam się w szarawarach i bikerskich koszulkach wraz z kolegami, popijam mocną czarną kawę, siedzę po turecku i mam wielką nadzieję, że nikt z pracy mnie nie widzi. Zbyszek też uczy i dodatkowo przesiaduje w bengklu, bo nasza zardzewiała felga już się całkiem pokruszyła i trzeba ją wymienić. Coś też trzeszczy w silniku, może tarcze się starły. Organizujemy nasz wyjazd, przedłużamy wizy, spotykamy się z Vespami, bo CBki już nam się znudziły. Jak zwykle codziennie jemy ryż, polewamy się wodą z baku, hodujemy karalucha w łazience, walczymy z mrówkami w pokoju, inwazją komarów w sypalni, czasem się wkurzamy na Indonezyjczyków za ich ospałość i powolność, czasem rozpływamy nad ich dobrocią i zrelaksowanym podejściem do czasu i rzeczywistości. I n d o n e z j a. Już niedługo wracamy.

Sexy dancers :)

Sexy dancers i biker :)


Honda CB Dream

Honda 70

Nasza Honda GL Pro

Jakaś pająkowata składanka

Arcydzieło na Hondzie CB

Honda 70

Wbrew pozorom to nie ja a  Zbyszek jest obiektem zdjęcia

Urocze

Nasi koledzy od Vesp

Ninje z Banjarmasinu

Gotowi na objazd miasta
Kolaboracja
Z dedykacją dla Polskich Bikersów :)

Kolorowe Vespy

Bikersi

Objazd miasta

Objazd



Sekretariat
Tradycyjny strój Dayaków z Kapuasu

Rudi
Taniec na gongach

Taniec z tarczami



chwilke przed występem
Wojownik

Góra ryżu zamiast tortu

poniedziałek, 17 lutego 2014

Dayaki, Dayaki

Moi uczniowie z ELTIBIZ
Nasz mały domek na Jl. Badak
Dayakowe chroniący cmentarz z sandungami, część z MAD

Gospodarze sandunga koło targu, miejsca gdzie była wioska Pahandut
Sprzątanie sandungów

Koszenie, palenie, sprzątanie, a potem jedzenie na grobie

15.02.2014 -  Sobota, dla odmiany. Jutro rano jedziemy na wycieczkę więc nie będzie czasu na niedzielne sprawozdanie. Także zamiast ogłoszeń parafialnych mamy szabatowe opowieści. Tydzień minął pod względem organizacyjnym i Dayakowym. Dużo nowych znajomości, a zatem możliwości. Nie zapominajmy, że w Indonezji zaraz po korupcji, neptyzm i kumoterstwo (och, jakże zapomniane słowo) są zwyczajowymi sposobami na załatwiania spraw.

Ostatnia niedziela spędzona jak zwykle na kolacji u księdza Stanisa. Zaproponował nam brudzia i przejście na mówienie sobie po imieniu. Potem rozmowy do północy i francuskie wino, rocznik 2001. Ksiądz się skarżył, że indonezyjski wydawca skrócił mu ksiazkę o 14 rozdziałów, zmienił tytuł, a tłumacze poprzekręcali znaczenie w tych rozdziałach, które pozostały. Podziwialiśmy jego krisy i mandały, rytualne sztylety i miecze. Pokazywał zdjęcia z Piły i Grudziądza sprzed ponad pół wieku i opowiadał o swojej prcy na misjach. O graniu w brydża, w siatkówkę, wspinaczkach górskich, jeździe na koniu, budowaniu kaplic, dróg i mostów oraz piciu tułaku z przywódcami wiosek. W ELTIBIZ jak zwykle, jedynie paru uczniów płci męskiej zbytnio się na mnie koncentruje, a jeden z nich bezczelnie wpatruje się we mnie przez całe zajęcie oraz  przedłuża momenty, gdy mi coś podaje z takim spojrzeniem jakbym mu już coś obiecała. Pewnie nauczył się tego z amerykańskich filmów albo koreańskich dram. Oni są zawsze galau, broken-hearted. 

W poniedziałek byliśmy u Hasana na kolacji, gdzie pojawił się też Essen i Rudi. Gdy wysiadł prąd (co się często zdarza w Palangkarai, gdyż główny generator jest w Banjarmasinie), rozmowy zeszły na tematy paranormalne. Fita opowiadała o swoich snach, Rudi interpretował. Opowiadała o tym jak miewała migreny i szaman podczas rytuału wyciągnął kamień z jej głowy. Rudi powiedział, że przed naszym domem na jl. Badak, w miejscu gdzie kiedyś rosło drzewo jest duch strażnik, ale nieszkodliwy, a nawet strzegący posesji. Kupiłam starą figurkę karuhei, używaną w rytuałach. Przedstawia kobietę oplecioną wężem, być może jest to Jata, pani świata podziemnego. Podobno to karuhei ma penunggu, strażnika, którego można wezwać o godzinie szóstej. Nie sprawdzałam. Spotkaliśmy się też ze studentami GMKI, jakieś chrześcijańskie stowarzyszenie nastawione na ochronę kultury Dayakowej. Akurat trafiliśmy, gdy ćwiczyli tańce tradycyjne z mandałem, rytualną bronią. Kolejny wieczór spędziliśmy z członkami Majelis Adat Dayak, grupą o sporej władzy politycznej, gdyż zatrzymali przyjazd ekstremalnej organizacji islamskiej, której członkowie demolują sklepy alkoholowe i biją kobiety bez hust na ulicach. Nie pozwolili im wysiąść z samolotu lądującego w Palangkarai.

W piątek byłam w wiosce Sei Gohong na zebraniu mieszkańców traktującym o wytyczeniu tanah adat, ziemi wspólnej dla mieszkańców wioski, chronionej przed zakupem przez obce osoby i eksploatowaniem lasu.
W sobotę uczestniczyliśmy w sprzataniu cmentarza pełnego sandungów jeszcze z czasów wioski Pahandut, przed założeniem miasta Palangkaraya w 1957 roku. Podobno ktoś z Banjarmasinu chce kupić to miejsce, a oni się sprzeciwiają.


Niedziela,16.02.2014. Tym razem wycieczkowo, a nie parafialnie. Poznaliśmy Yuyusa, podróżnika i fotografa pracującego dla United Nations, którego ojciec brał udział w zakładaniu Palangkarai. Wraz z jego znajomymi pojechaliśmy w okolice Tangkiling na wycieczkę po lasach i pływanie w rzece. Woda była czerwona i obawiałam się, że może być zatruta, ale się okazało, że to znak, że właśnie jest czysta, a kolor bierze od korzeni drzew zanurzonych w wodzie. Byliśmy też w Subuh, miejscu gdzie mieszkają bule, jest to jakaś organizacja, podobno amerykańskie gwiazdy wpadają tam na odpoczynek. Wygląda to trochę sekciarsko, mają jakieś medytacje, ale bez żadnej konkretnej religii. Muszę spawdzić o co dokładnie w tym chodzi. Yuyus poczęstował nas mętnym winem ryżowym o nazwie baram, lekkie, o specyficznym smaku.


Kolejny tydzień zapowiada się normalnie, praca, dom, spotkania. Zbyszek się rozchorował, ale miejmy nadzieję, że do przyszłego weekendu mu przejdzie, bo mamy jechać na zlot bikersów do Kapuasu. Walentynek nie obchodziliśmy. Hassan się coś nie odzywa, może się na nas obrazili. Za co, nie mamy pojęcia, bo z Indonezyjczykami nigdy nie wiadomo. Wystarczy, że ktoś coś o kimś powiedział i już cała reszta patrzy na niego z ukosa. Za to kupiliśmy dużo sarungów i koszulek, ktore zamierzamy wysłać do Polski. Niestety w całym mieście nie mają pocztówek. Poza tym, po tym jak moje listy z Birmy do nikogo nie doszły, dodatkowo kilkanaście kartek z Tajlandii gdzieś przepadło, przestałam wierzyć azjatyckim pocztom. Także Kochani wybaczcie, że nic nie wysyłamy, nie znaczy, że o Was nie pamiętamy. Wręcz przeciwnie, tęsknimy coraz bardziej.


Młode Dayaki z GMKI zaraz po próbie tańca

Hassan i Fita u nich w domu na Jl. Obos

Rambutany, Zbyszek dostał od koleżanek z pracy, takie owocki w owłosionej skórce

Sandung, bone house z wioski Sei Gohong

Naga, wąż smok z podziemi

Nusie

Rumah Penunggu Kampung - domek strażnika wioski Sei Gohong
Typowy domek w wiosce Sei Gohong


Na sprzątaniu cmentarza z sandungami

W Eco Village w Subuh