środa, 5 lutego 2014

Niedziela.

Siedzę po turecku na macie z obrazkami okropnych Angry Birds i piszę. W naszym salonie, pokoju dziennym czy jak inaczej nazwaliby to cywilizowani ludzie. Zazwyczaj tutaj daję korepetycje i przyjmuję gości, jeśli już jacyś się nadarzą. Laptop spoczywa na kartonie, przykrytym kwiecistym sarungiem. Po prawej stronie leży szklany flokonik perfum z Mekki, prezent od Hassana. Po lewej zaproszenie na ślub siostrzenicy czy też bratanicy Essena i batikowa portmonetka, pamiątka po tymże wydarzeniu. Wokół porozrzucane podręczniki do angielskiego z SSC i ELTIBIZ, książki o Dajakach napisane przez ojca mojego szefa, słownik, nasze grafiki i inne papiery. Trochę dalej leżą kaski upstrzone zdobycznymi naklejkami z rożnych klubów motorowych. Na macie stoi też dajakowa torebka z koralików, prezent od właścicielki baru, w którym się stołowaliśmy w Tanach Grogocie. Dalej bidon na wodę, koperty z wypłatą, mapy, sakwy i słoik z wywarem z liści sirih, którym przemywałam zapuchnięte oko. Infekcja już mi przeszła, Zbyszek też już dochodzi do siebie po grypie wywołanej zmęczeniem po ostatniej wycieczce do Kualakurun. We wszystkich oknach różowe zasłony, pomysł Fity, żony Hassana. Pod ścianą duże lustro, które spełnia funkcję toaletki, a pod nim maseczki z papai i awokado, małe przyjemności po wypłacie. Obok mnie pluszowy disneyowski osiołek zakupiny na targu w Bangkoku. Ciekawe czy jeszcze odwiedzi swoją ojczyznę? Był już z nami w Birmie, na Jawie i teraz grzecznie siedzi na Borneo. Nie mam kota, to muszę się zadowolić osiołkiem.

W drugim pokoju, szumnie nazwanym garderobą walają się nasze codzienne ubrania, a te pracownicze wiszą na sznurku. W trzecim pokoju, który od pół biedy można nazwać sypialnią, z powodu dwóch całkiem wygodnych materacy, leży sproszkowana henna, też z Mekki, prezent od żony bikersa z Buntoku. Henna świetnie spełnia swoją funkcję ochrony przed tropikalnym słońcem, ale mam wrażenie, że wolniej mi rosną po niej włosy.

A co do Mekki, to każdy muzułmanin jeśl go na to stać ma obowiązek odbyć pielgrzymkę do Al-Kaby. Pielgrzymki są organizowane przez państwo i trzeba bardzo dużo zapłacić i czekać wiele lat na swoją kolej. Ale po powrocie otrzymuje się tytuł Haji i automatycznie wyższy status społeczny. Wycieczka do Arabii Saudyjskiej jest prawie tak samo kosztowna jak opłata za żonę. Przeciętyny Indonezyjczyk zarabia 2 mln rupii indonezyjskich, Haji kosztuje od 30 do 60 mln IDR, tyle samo co żona. Cena dziewczyny zależy od jej wykształcenia i statusu, ale przede wszystkim od widzimisię jej rodziców, bo pieniądze oczywiście idą do nich. Potem należy spełnić inne warunki, u Dajaków aż 17, w tym posiadanie ziemi, aby uzyskać zgodę na małżeństwo. Oczywiście kandydat musi pracować. Od przyszłej panny młodej wiele się nie wymaga, jest biernym obiektem sprzedaży, ma rodzić dzieci i być dobra żoną. Coś jak cielna krowa.

Łazienkę mamy w stylu indonezyjskim, bak z wodą, czerpak, którym nabiera się wodę i polewa ciało. Obok porcelitowa toaleta z miejscem na stopy, bo tutaj załatwia się interesy na kucająco. Nawet w najbogatszych domach. Wszystko w kafelkach, podłogi w pokojach także, co ułatwia sprzątanie i przyjemnie chłodzi stopy przy równikowym klimacie. Tęsknię za gorącą kąpielą w wannie z pianą, a do tego dobrą książką, kieliszkiem wina i ptasim mleczkiem, wszystko okraszone muzyką dawną sączącą się z głośników i towarzyszem tych przyjemności, jak to bywało na Komandosów. Albo chociaż za masującym mocnym strumieniem prysznica na Topolwej, albo wielką wanną w zaparowanej łazience na Obozowej. Na razie musi mi wystarczyć zimna woda, chociaż i to ma swoje zalety, bo Dominik mówił, że to dobre na jędrne piersi. Przynajmniej to mi zostanie po Kalimantanie. Cała reszta jest w opłakanym stanie. Zmarszczki po palącym słońcu, dwie wieksze blizny po oparzeniu rurą wydechową motoru, niezliczone mniejsze po przedzieraniu sie przez gąszcze, rozdrapane ugryzienia komarów. Czasem czuję sie jak dziesięciolatka po udanych wakacjach, poobdzierana i poobijana ze wszystkich stron.

I tak mamy szczęście, bo dotychczas nie mieliśmy wiekszych problemów zdrowotnych. Żadnych denge, tyfusów czy malarii. Nawet wypadków. Jedyne poważniejsze kontuzje to przytrzaśnięcie wskazującego palca bramą przed naszym domem w Malangu, po którym zszedł mi paznokieć, ale szczęśliwie szybko odrósł i jest piękniejszy niż poprzedni. Kolejne to przgniecenie nogi, po tym jak jakiś Indonezyjczyk w nas wjechał i dokładnie wycelował w moją lewa stopę. Na szczęście miałam trackingowe buty więc nie było złamania, ale przez kilka dni prawie nie mogłam chozdzić (ale mogłam uczyć). Z miejsca zdarzenia uciekliśmy dość szybko, bo wina nie była 100% po jego stronie. Innym razem poślizgnęliśmy się na błotnistej drodze wiodącej przez plantacje palmy oleistej i zdarłam sobie skórę aż do mięsa z palca u prawej nogi. Moja wina, bo byłam tylko w japonkach. Poważna infekcja oka w górach, koło Solo na Jawie, oko całe czerwone, zapuchniete, przez wiele dni sączące się i ostatecznie niezdolne do otwarcia. Tym razem musiałm pójść do kliniki i też jakoś z tego wyszłam. Ostatnia infekcja, była niczym w porównaniu z tą poprzednią.

Mały wypadek tuż przed Świętami Bożegonarodzenia w drodze do Kumai. Tym razem poszkodowanym była nasza Honda. Noc, padało, wiało, chcielismy skręcić, żeby poszukać schronienia i wtedy wpadł w nas skuter, uderzył w przednie koło i poszybował parę metrów, a jego kierowca jeszcze dalej. Trwożnie zbliżyłam się do kierowcy leżącego w krzakach, ale na szczęście wstał, otrzepał się i był bardziej zainteresowany stanem swojego motoru, niż swoim. Wina była po obydwu stronach. On jechał za szybko, my powoli skręcaliśmy, widział nas już z daleka, a mimo to nie zwolnił. Ale w Indonezji to bule (białasy) muszą płacić w takich wypadkach. Udało nam się tego uniknąć, ale przez wiele kilometrów jechaliśmy ze zdecentrowanym przednim kołem. Ogólnie w Indonezji jest dziwne prawo wypadkowe. Nie ważne kto zawini, jeśli jedna ze stron zginęła, nawet jeśli była przyczyną wypadku, to ta druga, która przeżyła ma zapłacić rodzinie za życie ofiary, a co więcej jeśli to mężczyzna utrzymywać jego dzieci aż do pełnoletności. Także jeśli ktoś by w nas wjechał i nawet mielibyśmy świadków, że to on zawinił, ale przy okazji się przy tym zabił, to i tak musielibyśmy wypłacić kilkadziesiąt milionów rupii odszkodowania jego rodzinie, a potem utrzymywać jego potomstwo, a Indonezyjczycy rzadko poprzestają na dwójce.

Mamy kolegę sędziego Joya, to on często objaśnia nam zawiłości prawa indonezyjskiego. Joy jest Batakiem z Sumatry jak Hassan, ale z innego klanu, Tobing, a jego żona Patri jest Dajaczką. Tydzień temu Joy zaprosił nas narodziny swojej córki u niego w domu. Podekscytowana myślałam, że wreszcie zobaczę jak przychodzi na świat nowe życie. Czekaliśy do 12 w nocy, na drugi dzień miałam dużo zajęć więc zdecydowaliśmy się wrócić do domu. Dwie godziny później urodziła się malutka Felicia Erica Tobing. Dwie godziny przed porodem Patri leżała na macie z akuszerką, a może panią doktor, nie wiem, czasem jeszcze chodziła po domu. Wczoraj pojechaliśmy ich odwiedzić. Patri mówiła, że poród nie był ciężki, ale musiała być szyta, bo Felicia, znów taka malutka nie była i przy porodzie ważyła ok. 4 kg. Byłam przerażona - szyta, wielką igłą, w domu, bez znieczulenia – potworność. Ale Patri się tylko śmiała i mówiła, że to nic. Teraz je tylko kleik ryżowy i papaję, ale chodzi, sprząta, zajmuje się małą i wykazuje niesamowite pokłady energii. Podobno wszystkie Dajaczki są silne i aktywne, mają też równą pozycję z mężczyznami, może to dadaje im skrzydeł. Ale wszystko ma swoją cenę, za Dajaczkę trzeba dużo zapłacić. Jak się chce mieć tańszą i pokorniejszą żonę to lepiej szukać na Jawie.

Wróćmy do naszego domu w Palangkarai. W ścianach są otwory wentylacyjne, niczym niezabezpieczone, tak że wszelkie stworzenia Boże mogą nas odwiedzać kiedy chcą. Po ścianach chodzą cecaki, 10 centymetrowe jaszczurki, najlepsi przyjaciele domowników, gdyż zjadają komary. Jednak nasze cecaki są dość leniwe i komarów nam nie brakuje, zwłaszcza po deszczu. Mieszkamy na nowym osiedlu Badak Regency, na Jalan Badak czyli ulicy Nosorożca. Deweloper na ostatnim odcinku jeszcze nie zrobił asfaltowej drogi, tłumacząc, że nie wszystkie domy są wykończone i ciężarówki z materiałami na budowę i tak zniszczyłyby nową drogę. Nanti aja, później. Mieszkamy 15 minut od centrum mista, ale w naszej części jest dość zielono, po bokach ulic palmy i bananowce, a ostatno niechcąco rozjechaliśmy trarantulę wielkości pięści. Soczyście mlasknęło pod kołami. W Tangkiling, pół godziny od Palangkarai jest rezerwat orangutanów, gdzie się dzisiaj wybiermy, mimo, że już tam byliśmy, ale w tenczas było zamknięte. Za to wszędobylskie małpki, podczas naszego spaceru obsiadły nam motor, ukradły butelkę i próbowały wyszarpać pozostawine na nim płaszcze przeciwdeszczowe. Spłoszone naszym przybyciem wskoczyły na pobliskie drzewa, a jedna ze strachu lub złośliwości wypróżniła się na siedzeniu. Już czas na jakiś ryż więc kończę i idę budzić Zbyszka (jest przed pierwszą po południu więc czuje się usprawiedliwiona). Około 17.00 pójdziemy do kościoła odwiedzić księdza Polaka, który na misji w Indonezji spędził już 50 lat i niedawno obchodził z tego powodu rocznicę w Jakarcie. 30 lat na Flores i 20 lat na Borneo. Ojciec Stanisław nazywany tutaj Pater Stanis jest nietuzinkowym kapłanem, reliktem dawnej epoki, stary i mądry, a zarazem zadziorny i sztubacki. Obecnie wczytujemy się w jego książkę pełną niezwykłych opowieści i przygód przeżytych wśród Maggarejczyków i Dajaków. Tak, tak, juz czas na ryż.

Ryż zastąpiłam maseczką i prysznicem (a raczej jego marną imitacją, polewając się wodą z czerpaka). Już wpół do trzeciej, On dalej śpi, a ja nie mam serca go budzić. Chyba na orangutany pojedziemy innym razem.

Tymczasem zrelacjonuję Wam w skrócie naszą weekendową wycieczkę do Kualakurun. Akurat mieliśmy wolny piątek i sobotę (w soboty też pracujemy) więc postanowiliśmy poszukać tradycyjnych wiosek Dajaków, w nadzieii na zdobycie informacji o łowcach głów i rytuale Tiwah. Pojechaliśmy w górę rzeki Kahayan, gdzie Lonely Planet już nie sięga. Nocowaliśmy u znajomego Essena, jeszcze z czasów gdy ten był chrześcijaninem. Duży dom, tłuste szczenię na podwórku, dwójka dzieci, obraz z Ostatniej Wieczerzy w pokoju gościnnym. Rozmowy grzecznościowe. Łowców głów nie znaleźlismy, podobno są w okolicach Tumbang Anoi, gdzie Zbyszek zamierza sie wybrać w przyszłym tygodniu. Głowy są potrzebne do stawiania domów i mostów jako gwarancja stabilności konstrukcji. Ja się trochę rozchorowałam, a nigdzie nie mieli Tolak Angin, tutejszego ziołowego specyfiku na grypę więc posmarowałam się olejkiem rozgrzewającym, włożyłam na noc bluzę i wypociłam chorobę.

Na drugi dzień pojechalismy do Batu Suli, świetego miejsca Dajaków, gdzie jest grób dawnego przywódcy plemienia. Podobno miał niezwykłe moce. Droga bez asfaltu, lasy, wioska nad rzeka. Za przewodników mielismy grupkę lokalnych dzieci, które poprowadziły nas na szczyt świetej góry. Olbrzymi głaz opierający sie o kilka mniejszych jest miejscem składania ofiar dla duchów i bogów z lokalnych wierzeń Kaharingan. Na szczycie resztki po rumah betang, domu na palch, w którym mieszka wiel rodzin. Wszędzie bambusy, krzaki, jakis strumień z którego piliśmy wodę. Następnie kolejne miejsce sakralne, dziesięć kamieni ułożone w rządku, od najmniejszego do największego, jeśli podniesiesz wszystkie po kolei nad głową, to zapewnisz sobie długie życie. Ja doszłam do 5, podobnie jak najstarszy chłopiec z naszej gromadki, Zbyszek oczywiście do 10. Dzieciaki zbieraja kauczuk, łowią ryby i pomagaja jak moga rodzicom w zdobywaniu pieniędzy. Toteż daliśmy im zapłatę za oprowadzanie, stawkę za całodzienna prace doroslego człowieka, ale dla nich i tak było mało. Przecież bule mają pieniądza pod skórą i śpią na diamentach.

Potem ruszyliśmy dalej, a że droga była kamienisto-gliniana, a noc sie zblizała, to postanowilismy przenocować w Sumurmas, małej wiosce, w której wszyscy pracują w kopalni złota w górach. Poszukalismy domu soltysa i poprosiliśmy o nocleg. Oczywiście byliśmy pierwszymi białymi w wiosce więc wzbudziliśmy zdziwienie, ale Dajakowie są bardziej zdystansowani, żeby nie powiedzieć zamknięci więc wielkiego powitania nie było. O swoich wierzeniach, czarnej magii i rytuałach nie chcą mówić. W momencie kiedy rozmaialiśmy z sołtysem, podszedł do niego jakis mężczyzna, na wpół nagi i nakreślił mu jakies znaki na ręce. Zapewne ochrona przed diabelskimi bule. Sołtys syknął na niego po dajakowemu i tamten wyszedł, z nami nawet nie chciał rozmawiać. Takie zamknięte społeczności mają wiele sekretów, nie lubią obcych krecących się po ich wioskach. Po nocy spędzonej na podlodze wybraliśmy się w góry zobaczyc kopalnię złota. I znów las, glina, rzeka, w oddali pracownicy przesiewający błotnistą wodę w poszukiwaniu drogocennych grudek. Duże wyzwanie dla naszego motoru, strome podjazdy, pył, glina, kamienie, strumyczki.


Następnie pojechaliśmy do Tumbang Malahoi zobaczyć Rumah Betang, tradycyjny dom Dajaków na wiele rodzin. Okazało się, że jest jeszcze zamieszkany przez potomkinię Toyoya, głowy rodu i budowniczego domu. Przed betangiem mały kolorowy domek na palach, w którym spoczywają kości Toyoya i innych członków rodziny. Takie domki stawia sie po rytuale tiwah, który jest bardzo kosztowny, wymaga ofiary z wielu bawałów i innych zwierząt, dlatego ludzie czekają, aż się uzbiera kilka do kilkunastu rodzin chcących uświęcić swoich przodków. Trzeba też poczekać, aż ciało się rozłoży i będzie można oczyścić kości, a potem odprawić rytuał. Dajakowie mają wiele rytuałów, w tym Badewa - uzdrawiający, jednak najciekawszy z nich jest Nagayu - rytuał następujący po polowaniu na ludzi, mający na celu obłaskawienie duszy ofiary. Potem następuje wydrążanie, gotowanie, suszenie itd. Towarzyszą temu tańce, picie tuaku i inne obrzędy. Potem czaszka staje się obrońcą wioski, ma przynosić dobrobyt, powodzenie, obfite plony, odstraszać klęski i choroby. Można ją zawiesić w domu lub przed domem, pić z iej tuak (sfermentowany sok z drzewa z różną zawartością procentów, zależy od czasu fermentacji) lub zakopać w fundament budowli czy mostu, aby zapewnić im stabilnośc i ochronę. W weekend Zbyszek sie wybiera do Tumbang Amoi, może dowie się czegos nowego. Oczywiście nie ma szans, żebyśmy wzieli udział w Nagayu, bo tylko plemiona żyjące głęboko w lesie kontynuują tą tradycję i raczej nie byłyby chętne podzielić się swoją prywatnością z dwójką bule.

W lasach Borneo kiedyś grasowały pantery i inne rodzaje kotowatych, sami spotkaliśy kucing hutan na drodze do Lempake, na wschodnim Kalimantanie

Ostatnia z rodu Toyoya mieszkająca w Rumah Betang

jak zdobyć podziw dziecka

10 kamieni kolejno podnoszonych nad głową - długie życie

Niestety nie udało się i wierzenia naszych małych przewodników zostały wystawione na próbę


Nasi przewodnicy

Święty głaz Dajaków



babi hutan, leśna świnia - ulubiony przysmak Dajaków (całkiem leśna jest czarna, zwykła jest różowa więc ta jest krzyżówką)

Typowe drogi w górach, na co komu Harley czy Ninja w takich warunkach?


Domek - grób przodków przed domem, chluba całej rodziny, gdyż nie każdego stać na acara Tiwah
Kopalnia złota, wpuszczają chemikalia do rzeki, trują wodę, ryby i całe plemiona

Drewniana figurka po prawej trzyma w ręce wino Malaga, jedno z popularniejszych na Kalimantanie
dawniej ludzkie czaszki, teraz bawole strzegą wioski, ale głęboko w lesie...

Przed Rumah Betang Toyoy
Ten z dzidą po prawej to Toyoy, reszta to członkowie jego rodziny

Rumah Penunggu Kampung - Domek strażnika wioski, trzeba składac mu w ofierze papierosy, alkohol, wode, ryż, pieniądze itd

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz