poniedziałek, 31 marca 2014



Kilka zdjęć z wesela, tym razem lepszej jakości, bo robione przez Yuyusa. I dodatkowo dwa podczas sesji dayakowej. Dłuższy post i zdjęcia z touringu już wkrótce, bo obecnie musimy się starać o przedłużenie wizy i załatwić mnóstwo formalności przed powrotem do Polski. 






Pan młody z rodziną przed domem panny młodej, rytualny taniec












to jednak nie ta pani młoda



























nasza ekipa fotografów










ostatnie promienie przed zachodem



sobota, 15 marca 2014

Praca skończona, jedziemy do lasu. Byliśmy trochę zmęczeni, ale touring zawsze dodaje sił. W drodze umysł się oczyszcza. A my potrzebujemy małego spa dla duszy, zamiast masażu, energetyczne wytrzęsienie siedzenia na motorze, zamiast maseczki, pył i kurz z drogi, zamiast odżywczych koktajli. mocna kawa w przydrożnym barze. Idealne dla podniesienia staminy. Zbyszek jako filozof strasznie się męczy w systemie pracowniczym. Bo praca to nie tylko wykonywanie swojego zadania, ale i styl życia. Układy między pracownikami, system przywilejów i obowiązków, pewna etykieta i sposoby zachowań, odpowieni strój i postawa. I to jest meczące, nie sama praca. Ale to już za nami.
Jedziemy do Kuala Kurun, potem Puruk Cahu, Muara Teweh, Buntoku i ostatecznie do Banjarmasinu, z którego weźmiemy ferry na Jawę, gdzie czeka już na nas nasz dom w Malangu, a w nim Bam. Pod drzewem mangowca pochowany Semeru. Pobliski targ, pani u której zawsze kupowałam warzywa, pan, od którego zamawiałam bakso. Nasze knajpki i znajomi. A potem Jogjakarta, taki Kraków w Indonezji, gdzie już czeka na nas Vesna, Zoli i wino salakowe. Może nawet uda nam się spotkać z Mo Zhou i Jeppe, bo wpadli na chwile z Chin.

Ostatnie chwile w domu na jl. Badak. Za jakąś godzinę znów będziemy bezdomni, poprawka, naszym domem będzie droga.  

A tu kilka zdjęć z naszej sesji Dayakowej. Ja występowałam w roli dayackiej księżniczki z okolic Barito, a Zbyszek wojownika od ścinania głów.










































































czwartek, 13 marca 2014

ZBYSZEK JANCZUKOWICZ


Nie wiadomo jak i kiedy, nagle zrobił się marzec. W Polsce zazwyczaj oznacza to topnienie ostatnich śniegów, budzenie się przyrody do życia, pierwsze spacery i ewentualnie pierwsze pływanie. W Indonezji, oczywiście, nie oznacza to nic. Czas bowiem tu nie płynie, nie ma pór roku, czasem pada więcej, czasem mniej, ale nie da się tego przewidzieć i niczego to nie zmienia, pomijając już że i tak nikomu nigdzie się nie śpieszy. Zamiast czasu jest nieruchome gorące powietrze i tropikalna gorączka. Świat tropików nigdy nie kładzie się spać i nigdy w pełni się nie budzi, bezwładnie zawieszony w tej pół-świadomej duchocie, której nie wyobrazi sobie nikt, kto nie spędził tutaj pełnego roku.

Wypomniano mi, zresztą słusznie, że od dwóch miesięcy nic nie piszę. Wiem, że pisać powinienem, bo to prawie jedyny kontakt z Polską, do której przecież całkiem niedługo chcę wrócić. Przeszkadza w tym po części brak upływu czasu, o czym już wspomniałem, po części mój sakralny stosunek do tekstu pisanego, który kontemplację pustej kartki stawia ponad próbami jej zapisania, ale o tym kiedy indziej. A po części powodem było bardzo konkretne doświadczenie, od którego może zacznę.

Na Święta i na Nowy Rok odwiedzili nas Węgierscy znajomi z Malangu, Tamas ('s' czyta się jak 'sz") i Zoli, promem i na motorach, z dwoma dziewczynami, tj. jedną koleżanką i jedną dziewczyną, jedną też z Węgier, jedną z Anglii. Wyjechaliśmy przywitać ich na Tanjung Puting, słynnym na świecie rezerwacie orangutanów, ok 500 km na zachód od naszej Palangkarai, w której ledwo co się wtedy zadomowiliśmy. Do samego parku my zresztą nie weszliśmy, z racji pakietów cenowych dla zachodnich turystów. Natępnie spędziliśmy dwa dni w naszym mieście, po czym pojechaliśmy wszyscy razem w górskich okolicach Loksado spędzić Nowy Rok, ok 500 km na wschód. Pierwsze minuty roku 2014, oby nie był to zły omen, spędziliśmy o suchym pysku, jako że pomiędzy zaliczaniem kolejnych wodospadów i miejscowych świątyń, nie starczyło czasu rozejrzeć się za lokalnym winem. Powrót już osobno, bo oni się śpieszyli, a my mogliśmy sobie pozwolić na leniwy dzień w okolicach Negary, skąd pochodzą, załączone już wcześniej przez Patrycję, kluczowe dla naszego bloga zdjęcia wodnych bawołów.

Gdyby rozrysować mapę Kalimantanu, nanieść na nią wszystkie nasze daty i trasy, to wyjdzie, że powodem trzymiesięcznego osiedlenia się w Palangkarai były te właśnie odwiedziny znajomych. Jako że przez poprzednie dwa miesiące nie spotkaliśmy na naszej wyspie białego człowieka, oczekiwania towarzystkie rosły, tak że z ochotą przyspieszyliśmy o dwa tysiące kilometrów nasz przyjazd ze wschodu na południe, z Samarindy i Balikpapanu do Palangkarai. Tuż po Nowym Roku natomiast, byliśmy zbyt wyczerpani finansowo, emocjonalnie i zdrowotnie, aby kontynuować tryb podróży. A jak wrażenia ze spotkania z białym człowiekiem? Widocznie zdziczeliśmy już (a przynajmniej ja) na tym Borneo, ponieważ spotkało nas szokujące rozczarowanie. Niby troszeczkę sobie pogadaliśmy, niby gdzieś tam sobie pochodzilismy, to jednak ozdwyczajonemu od cywilizacji człowiekowi chce się wyć. Zamiast starych dobrych znajomych, spotkaliśmy chodzące persofinikacje ich osobistych blogów.

W fotografii mamy do czynienia z miejscami dobrze i źle oświetlonymi, z widokami układającymi się w perspektywę zręcznie obejmowalną aparatem oraz z widokami pięknymi, ale nie dającymi się zamknąć w obiektywie. W podróży podobnie, są przygody świetnie pasujące do dziennika, pełne atrakcyjnych nazw i zdjęć, przeżycia łatwe do streszczenia, ale też przygody spoza katalogu i przeżycia trudno wyrażalne. Tych drugich nie mieliśmy w ogóle. Ciała naszych znajomych poruszały się jak zombie na amerykańskich filmach klasy B, od jednego puktu atrakcji do drugiego, a niejasna chmura przeżyć i rozmyślań unosiła się jak nieistotny dodatek wokół tkanki zdjęć i komentarzy w internetowym dzienniku podróży.

Zniesmaczony i zawiedziony, przez dwa miesiące nie zaglądałem na waterbufallo, dlatego też, że o tym właśnie trzeba było napisać. Zrobione. Zaległości postaram się odrobić. Z pełną jednak świadomością, że jeśli jakikolwiek rodzaj dziennika, bloga czy pamiętnika przekroczy szlachetne prawa opisu, to nie zostanie po nas więcej niż plama grafitti na murze.

Co to więc są te nasze trzy miesiące w Palangkarai? Z jednej strony, skutek nieporozumienia towarzystkiego i logistyczna konieczność. Z drugiej, szczęśliwy traf i nowe horyzonty. Z pierwszej, niespotykane gdzie indziej na Ziemii natężenie komarów, tropikalne dreszcze i gorączki oraz poniżające i rasistowskie warunki pracy za ten idiotyczny tysiąc złotych, który by nam wystarczył do wolności. Z drugiej, szerokie ulice i ronda, majestatyczne budowle ze skośnymi drewnianymi dachami, muzea i różne ciekawe organizacje kulturowe Dayaków, relatywnie tolerancyjna atmosfera oraz spokój i cisza (niecałe pół miliona mieszkańców, a dookoła puszcza). Palangkaraya to chyba najładniejsze i na pewno najlepsze do zamieszkania miasto jakie znamy w Indonezji. A poza tym, ludzie, znajomi i przyjaciele. Przez dwa miesiące bez większych ograniczeń (pomijając czas wzmożonej gorączki, kiedy czasem ciężko już było wgramolić się na siedzenie i odpalić z kopa motor) robiłem to, co tak bardzo lubię i sobie cenię, a za co krewni i znajomi tak mnie krytykowali przez ostatnie dwa lata w Polsce, tj. w miarę beztrosko spędzałem czas z ludźmi. Trochę mnie to kosztowało wypalonych papierosów, bo inaczej się tu nie da, no ale trudno, zadbamy o siebie po powrocie. Za piwo może robić lokalne wino ryżowe (barem albo anding), już za długo nie narzekajmy, jest tanie i naturalne, bez konserwantów. Gdbyby jeszcze dali ścieżki dla pieszych i park, to byłoby podobnie do Krakowa.

A ludzie? Znalazło się inteligentne, młode i całkiem otwarte towarzystwo. Pierwszy, jakiego złapałem po długim procesie selekcji, nazywa się Yuyus, fotograf, przewodnik, leń i nierób, bogata szanowana rodzina, dom w centrum miasta, długie włosy, brzuszek, dwukrotnie żonaty, nigdy nie mieszkał z żoną, ma 37 lat, a wygląda na młodszego ode mnie, zresztą zadaje się tylko z młodzieża i studentami. Perełka. Wyważony, wyluzowany, zupełnie pozbawiony indonezyjskiej cechy narodowej, tj. snobizmu podszytego kompleksami, zna się na białych i można z nim normalnie porozmawiać. Kolega Yuyusa, Cecep, 23 lata i już gruby, z zawodu pielęgniarz, ciągle się śmieje i żartuje, studiował w Jakarcie, na wycieczkach wspina się po drzewach, skacze do rzeki z najwyższych gałęzi, czasem poluje z ojcem na dzikie świnie w lesie za miastem, z dzidami, bez broni palnej (czekam aż uda mi się dołączyć). A wokół kilka grup też wcale nie głupich kolegów Yuyusa i Cecepa, studentów UNPAR, University of Palangkaraya, młodych Dayaków którzy będą dalej tworzyli to rozwijające się miasto, rozmawiałem z nimi na różne tematy, mam nadzieję, że w przyszłości nie podkulą ogonów i wykopią panoszących sie Banjarów spowrotem do Banjarmasinu. Są też chłopaki z klubu Vespy, kiedyś mieli dredy, teraz niestety już ścięte, być może jak zapisywali się do pracy, ale dalej się trzymają, można wpaść do nich do warszatu kiedykolwiek bez zapowiedzi, siedzieć i robić co tylko się chce, łącznie z leżeniem i przesypianiem gorętszej połowy dnia na chłodnych kafelkach za ladą warsztatu, gdzie nikt nie widzi, bo wszystkie Vespy w mieście podkręcili i wymalowali do granic już dwa lata temu i więcej roboty w warsztacie nie ma, z głośników leci za to reggae, tego przynajmniej nie można im zapomnieć.

A z mniej młodzieżowych kontaktów, to Patrycja już chyba coś pisała: jest Borneo Institut i Pak Jagau, samotny NGO, który właściwie nic nie robi, bo jest za mały, ale za to dużo rozmyśla i pielęgnuje w tajemnicy przed rządem indonezyjskim idee separatystyczne (które ja całym sercem popieram, gdyby wszyscy tutaj nie byli tacy strachliwi, to jeszcze trafiłaby się jakaś bajroniczna przygoda...); jest GMKI, czyli grupa chrześcijańskich studentów pochodzących z okolicznych wiosek, dla mnie osobiście trochę zbyt skromni i porządni, ale szanują własną kulturę, dużo dyskutują o lokalnych problemach prawnych i ekonomicznych, a poza tym sami trenują tańce z mandałami; jest Nila Riwut i kawiarnia rodziny Riwutów, Nila to córka pierwszego gubernatora prowincji, postaci niezwykle tutaj szanowanej, a po części legendarnej, biorąc pod uwagę opowieści o mistycznych miejscach i zdarzeniach, w których brał udział, aby ostatecznie Kalimantan Środkowy odłączył się od Południowego, gdzie stolicą jest Banjarmasin; jest Majelis Adat Dayak, ci też przeważnie spędzają razem długie godziny w swojej siedzibie, ale tym razem jest to wielki drewniany dom zbudowany na prawie trzymetrowych palach z ulinu, a grupa ponad pięćdziesięcioosobowa, więc bardzo przyjemnie siedzi się między palami, gra na kecapi, popija barem, zajada kelakei i inne rzeczne zieleniny, to zresztą oni kilka lat temu postawili się, zorganizowali protest na lotnisku i nie pozwolili zejść z samolotu szefowi FPI, Front Pembela Islam, para-militarnej organizacji terrorystycznej akceptowanej przez rząd Indonezji, przed którą drżą ze strachu młode pary przed ślubem, kobiety nienoszące chust na ulicach, sprzedawcy napojów alkoholowych, chłopacy w długich włosach i inni prowokatorzy w prawie wszystkich prowincjach poza Kalimantanem Środkowym.

Każde ze wspomnianych miejsc zasługuje na jeszcze przynajmniej kilkakrotne odwiedziny, a z niektórymi widziałem możliwości długoterminowej współpracy. Im dłużej w Palangkarai, tym owocniej. I dlatego w czwartek pakujemy rzeczy do sakw, sakwy na motor, i uciekami przez Jawę (i być może przez Bangkok) do Polski, a ja z opowieści o szczegółach przeskakuję do wniosków ogólnych.

Jesteśmy w Indonezji już półtora roku, a jeszcze nie nauczyliśmy się widzieć tego, co mamy przed sobą. Zamiast tego co aktualne, widzimy potencję i możliwości, zamiast zwiedzać i oglądać, zastanawiamy się, jak to by było tu czy tam zamieszkać. Tydzień w jedym miejscu i już powoli zapuszczamy korzonki. Wokół Palangkarai nie byliśmy jeszcze w wielu miejscach, jeziorach, świątyniach, wioskach, parkach narodowych czy konserwatoriach orangutanów, za to rozciągnęliśmy całkiem szeroką sieć znajomości, która pozwala nam się bardziej od środka zorientować w krwiobiegu miasta. Wszystko to bardzo fajnie, zgodnie z wartościami, przy których obstajemy. Tylko że zaraz zmiana miejsca, a my zamiast doświadczeń, które można by zapamiętać i opowiedzieć, mamy zebrane doświadczenia, które łączą nas z lokalną społecznością. Może coś tam i zapamiętamy, ale wyżłobione miejsce pozostanie puste, a nowootwarte możliwości zostaną przecięte.

W Malangu było podobnie. Jako jedyni z programu Dharmasiswa, mieliśmy dom z kuchnią, pokojem gościnnym, kotem, lodówką i balkonem do palenia papierosów. Częściej przyjmowaliśmy gości, niż jeździliśmy w gości, a to odwrotność ducha programu. Oczywiście, jako jedyni spotykaliśmy się z Indonezyjczykamy, którzy nie mówią po angielsku, nie pochodzą z bogatych rodzin i nie mają wiele "atrakcyjnego" do zaoferowania. Przez rok w Malangu ani razu nie wszedłem do żadnego z modnych klubów, gdzie w piątki i soboty białe darmasiswy piły drinki i bawiły się z tą nowocześniejszą częścią lokalnej młodzieży. Dalej pamiętam za to, jak trafić do najlepszego krawca w mieście, który szyje wszystko z plecakami lepszymi niż ze sklepu włącznie, gdzie jest punt skupu i sprzedaży metalu, w którym wytną i zespawają ci co tylko sobie wymyślisz, gdzie nielegalnie sprzedają arak i jak sprawdzić, czy jest bezpieczny, gdzie jest mały meczet, w którym lekko szalony imam mistycznymi sposobami czyni cuda w naprawie fizycznej motorów w zamian za symboliczny pieniążek, konfidencję i modlitwę, gdzie siatka pijaczków spod dworca autobusowego organizuje rozgrywki szachowe (doszedłem mniej więcej do półfinałów), kto i gdzie sprzedaje zakazane substancje czy z kim należy się skontaktować, jeśli chcemy wdać się w tradycyjny jawajski trans, czy to prywatnie, czy w czasie obchodów kuda lumping, na to trzeba jednak uważać, bo transu się nie pamięta, a w jego czasie zdarza się nie tylko taniec, ale na przykład biczowanie i połykanie łamanego szkła, chociaż pewni znajomi mówią że na drugi dzień nic się nie czuje, ja sam jednak nie próbowałem.

Mimo że zamierzamy wpaść do Malangu na kilka dni (czekają tam formalności w urzędzie), to to wszystko zostało już przecięte, nasze roczne aktywności nagle przestały wywoływać skutki. To samo pojutrze stanie się z Palangkaraią. Oczywiście, nie chodzi mi o sentymentalną refleksję, ale o wskazanie powodu, dla którego trzeba już wracać. Jeśli nie potrafimy czerpać przyjemności jak turyści, to trzeba spakować manatki i zbierać się do domu, inczej jeszcze Indonezja stanie się domem, a tego nie chcemy. Dlaczego? Pomijając już, że to paskudny, ignorancki kraj, zacząłem obserwować na sobie pewne zmiany fizjonomiczne i psychologiczne, którym nie mogę pozwolić dalej się rozwijać. Kiedy wskazówka się obróci i minie pierwszy pełny rok, mimo że żadnych pór roku nie było, ciało i umysł zaczynają powoli odchodzić od normy, zaczyna się tropikalna gorączka i duchowa insomnia.

Istotne zmiany dotyczą mięśni twarzy, głównie powiek i policzków. Za dużo uśmiechania. W Indonezji, jeśli nie wynajmiemy sobie hotelu, prywatnego samochodu z kierowcą i sztabu przewodników, którzy skutecznie odgradzaliby nas od otaczającego świata, musimy się uśmiechać. Na ulicach i drogach, w sklepach, szkołach, restauracjach, uśmiecha się każdy do każdego, właściwie bez przerwy. Brak uśmiechu odbierany jest jako obraza. Poważny wyraz twarzy utrudnia podstawowe czynności życiowe, takie jak zamówienie obiadu czy zakup papierosów w sklepie. Może trudno sobie wyobrazić, jeśli mieszkamy na stałe w polskim mieście, ale tutaj pani za ladą prawdopodobnie nie zrozumie logicznego przekazu w jej rodzimym języku, że oto chcemy dokonać zakupu jednej paczki papierosów tej a tej marki, które widoczne są tuż za ladą. Jeśli nie rozciągniemy policzków na boki i nie przymróżymy lekko oczu, pani za ladą prawdopodobnie ucieknie, udając że ona wcale tu nie sprzedaje, albo wybuchnie nerwowym śmiechem oznaczającym bezradność i wyłączenie funkcji kognitywnych, albo wyciągnie telefon komórkowy i ze spuszczoną głową zacznie kurczowo czegoś w nim szukać, aż sobie nie pójdziemy. Jeśli jednak uśmiechniemy się grzecznie, możemy mówić i po chińsku czy węgiersku, jakoś się uda.

Wiadomo, dieta uboga w wapno i zanieczyszczona woda bieżąca powodują wypadanie włosów i słabnięcie zębów. Tym jednak się nie przejmujemy, ponieważ spodziewamy się, że kilka miesięcy w europejskich warunkach przywróci nas do normy, w końcu człowiek jeszcze młody i łatwo się regeneruje. Z policzkami i powiekami jest jednak gorzej, powstają bowiem zmarszczki, a głupkowaty wyraz twarzy nie schodzi nawet jak już jesteśmy sami w domu (obserwacje przy lustrze). Ostatnio zauważyłem, że uśmiecham się już bezwiednie, do kogokolwiek na ulicy, kto może mnie znać, albo do znajomych w pobliżu, jak już tematy się wyczerpią. A przecież od bardziej zaufanych kolegów w Polsce (mówię poważnie i pozytywnie) dostanę od razu po twarzy, jeśli zacznę ich witać automatycznym uśmiechem jak do idiotów. Trzeba będzie uważać. W nadziei, że to nie jest permanentne, pakuję się i wracam do domu.

Na samych zmarszczkach na policzkach się nie kończy. Za zmianami fizjonomii idą dyspozycje emocjonalne i intelektualne. Nie pamiętam już, kiedy kogoś otwarcie skrytykowałem, tutaj bowiem to się nie zdaża, tutaj wszyscy z wszystkimi się zgadzają. I niech tak sobie żyją długo i szczęśliwie. Problem polega jednak na tym, że i ja, niestety, w tym podgorączkowym uśpieniu, zaczynam coraz częściej zgadzać się ludźmi. Może dlatego, że wkurzanie się na nich kosztuje zbyt wiele emocji, pomijając już że jest zasadniczo bezpłodne. Tutejsze społeczeństwo, poprzez podświadome reguły komunikacji, nagradza potulność i cielęcość, brrr, i uwieżcie mi, że ciężko się przed tym bronić. Umysł powoli usypia i pewne części kory, np. te odpowiedzialne za krytykę, dystans i ironię, nieużywane, obumierają. Obawiam się, że po powrocie będę jakiś głupszy, proszę, zwróćcie mi uwagę jeśli tak będzie. A przecież, jak to już gdzieś kiedyś pisałem, nie ma prawdy bez ironii, a bez prawdy nie ma szczęścia (wersja ważna dla Europejczyków). Trzeba wracać, póki jeszcze zdaję sobie z tego sprawę. Ledwo już pamiętam, jak to jest wyrażać jakąś świeżą myśl, Patrycja wie już bowiem wszystko, co myślę, a żaden Indonezyjczyk i tak nie jest w stanie tego zrozumieć. Pamiętam tylko, że rozmawianie i wyrażanie myśli to było moje życie zanim nie przylaciałem na Jawę. Oczywiście, tutaj też siedzę na tych ich plastikowych krzesełkach i całymi wieczorami gadam z ludźmi, jednak poza pewne granice wyjść się nie da. Z mojego punktu widzenia, granice Indonezji da się przekroczyć tylko fizycznie, najlepiej samolotem.


Kończę, bo zaczynam się czuć, jakbym strzelał do strachów na wróble.

środa, 12 marca 2014

Bukit Batu. Miejsce gdzie medytował TjilikRiwut. Dużo domków dla duchów, ofiar, pomarańczowych chustek i skał.

A zapomniałam dodać, że Zbyszek ma tyfus, a ja jakąś infekcje, które nie pozwala zagoić się ranie na nodze. Ale dzielnie bierzemy antybiotyki, Zbyszek już prawie całkiem zdrowy, mnie się jeszcze rana jadzi, ale mam nadzieje, że juz się nie będzie powiększać (zaczęło sie od ugryzenia komara, teraz ma parę centymetrów w obwodzie i czerwony rumień dookoła). Podejrzewaliśmy malarię u Zbyszka, bo gorączka mu ciągle wracała, ale zrobił badania krwi i się okazało, że to tylko tyfus, wywołany przez bakterię w jedzeniu. Tutaj to normalne :)





















wtorek, 11 marca 2014

Tradycyjny ślub Dayakowy.

Brama przed domem panny młodej

Tradycyjny taniec imitujący walkę, aby dostać sie do panny młodej




Wprowadzanie pana młodego do domu przyszłej żony
zespół weselny

w oczekiwaniu na  przyszłą żonę




tancerki-druhny prowadzą pannę młodą do przyszłego męża


państwo młodzi w otoczeniu rodziny

odczyt kontraktu małżeńskiego - 20 milionów rp kary za zdradę małżeńską


wtorek, 4 marca 2014



Jako, że odkryliśmy szybki internet miejski (działa tylko w centrum, wysyła się sms za 5000rp i dostaje hasło dostępu) to wrzucam parę zdjęć z ostatniej wycieczki do Tangkiling i spotkania z Dayakami.









Zbyszek wczoraj uczył się sterować łódką z silinikiem, który trzeba odpalać za pomocą sznurka (należy mocno pociągnąć i się przy tym nie wywrócić). Balans podobno złapał, ale noga mu się zaplątała w sznurek i się wywrócił, przytapiając łódkę do połowy. Szybko zaczął jeździć na motorze, jakby miał więcej czasu to i wodne pojazdy by opanował. Strasznie sprytny jest jeśli chodzi o jazdę na czymkolwiek. Jeśli kiedyś będziemy mieli konie, to nie wątpię, że puści się w galop zaraz po pierwszej próbie.

Poza tym byliśmy na spotkaniu Dayaków, zatańczyłam z nimi taniec powitalny, poznaliśmy córkę pierwszego gubernora środkowego Kalimantanu. Tjilik Riwut, pierwszy gubernor, przyjaciel pierwszego prezydenta Indonezji Sukarno, w latach 50 starał się o utworzenie autonomicznego terytorium dla Dayaków. W 1957 razem z Sukarno, małą wioskę Pahandut ukrytą w środku dżungli nad rzeką Kahayan, zamienili na stolicę prowincji - Palangkarayę. Miasto od początku budowane było z myślą, aby w przyszłości stało się stolicą państwa. Do dzisiaj ceny ziemi w tych okolicach wariują, ale na razie jeszcze nikt z Jakarty się nie wynosi. Nila Riwut, redaguje książki ojca, sama pisze i angażuje się w promocję kultury Dayaków. Obecnie pisze książkę o dayackich kobietach. Ich pozycja od zawsze  była równa mężczyznom, spełniały funkcje kapłanek, szamanek, wojowników, uwodzicielek (w tym prostytcja sakralna), żon i matek. Tjilik Riwut jest bohaterem narodowym, wszędzie są ulice z jego imieniem, a ludzie pielgrzymują na jego grób w Kasonganie. Jego córkę spotykają podobne honory, choć mniejsze, gdyż nie chce się angażować w politykę. Okazało się, że jej córka wyszła za Polaka i mieszka teraz we Wrocławiu. Z niemałą dumą obnosimy się wśród znajomych, że potomkowie Riwuta mieszkają w naszej ojczyźnie. Nila przyjeła nas na prywatne spotkanie, aby dowiedzieć się więcej o Polsce. Od swojego rocznego wnuka Simona (Szymona) nauczyła się dwóch wyrażeń: "nie ma" i "pa, pa!". Po indonezyjsku żegnamy się "da, da!"
Przesyłam link do jej bloga gdzie opisuje swojego ojca: Tjilik Riwut, my father

Dodatkowym bonusem jest na wpół-zjedzona teczka po inwazji mrówek (wyjadły jeszcze co lepsze kawałki z Laozi, ale ten zapewne by się nie obraził). Nasz karaluch oficjalnie stał sie zwierzątkiem domowym i otrzymał imię Karaluch. Mieszka na futrynie w łazience, czasem wieczorem schodzi na podłogę, ale przed nami ucieka, raz chciał się ze mna bawić jak brałam prysznic i wlatywał mi pod nogi, ale go odganiałam, żeby się nie utopił. Zaczęłam się zastanawiać co on je i czy by go może nie karmić. Ale nie wiem czym. Myślałam o zgnitym jabłku, ale tutaj nie mają nawet świeżych. Chyba, że gdzieś w supermarketach, jako drogie owoce importowane z Europy (albo z Batu na Jawie).

Ściągamy wszystko co się da, bo Internet jest oszałamiająco szybki, juz mamy trzy sezony Battlestar Galactica (kiedyś Przemek polecił Zbyszkowi i się niechcąco wciągneliśmy), już widzieliśmy wszystkie odcinki Sherlocka z BBC i czekamy na nowe, Gra o Tron też ma się niebawem pojawić. A tu Rzym ma już 60% i też zaraz będzie. Nic tylko zamknąć się w domu i oglądać. A my w przyszłym tygodniu mamy ruszyć w trasę. Da, da!









Mrówki wyżarły nam teczkę, na szczęście nie było w niej dokumentów

Z nimi pląsałam w  tańcu powitalnym



Nila Riwut

ma piędziesiąt dziewięć lat, a zachowuje dziewczęcy wdzięk, zwłaszcza w rozmowie

piórka
uczniowie - moja grupa młodziutkich techników informatyków

Nasz Kochany Karaluch