wtorek, 29 kwietnia 2014

Ostatnia impreza pożegnalna w Malangu. Odrobina nostalgii, smutku za motorem, ale i radości z zakończonego etapu życia w Indonezji. 

Przypomniała mi się porada Bama jak kupować mieso na targu, bo mówiłam, że nie wiem, które jest dobre. Powiedział, że to, nad którym latają muchy. Zdziwiona, zapytałam dlaczego, bo wydaje mi sie, że to właśnie oznaka, że nie należy go kupować. A on na to, że zazwyczaj mięsa są zanurzane w formalinie, żeby utrzymały dłużej świeżość, a muchy instynktownie wyczuwają truciznę i latają tylko nad tym bez formaliny. Także jak zobaczysz mięso oblepione muchami, kupuj. I n d o n e z j a.

Jak dobrze, że jesteśmy już w Tajlandii. Tyle tu dobrego jedzenia, że nie możemy przestać ucztować. I wieprzowina jest wszędzie, bo to buddyjski kraj, a nie muzułmański jak Indonezja. I koty sa traktowane z poszanowaniem. Dobry kraj. Bawimy się w rozpoznawanie pięknych ladyboys, punkt za rozpoznanie, a przyznam, że ciężko rozróżnić, bo czasem są ładniejsi od prawdziwych dziewczyn. 

Cute ladyboy


Tajskie magazyny








Pożegnanie Indonezji














piątek, 25 kwietnia 2014


Ostatni touring na Borneo.

Będzie długo i z dywagacjami, bo piszę po czasie, już z dystansu, na kilka dni przed opuszczeniem Indonezji. Lepiej zaparz sobie kawę i przygotuj się na półgodzinną czytaninę. Wyobraź sobie, że siedzę na wprost Ciebie, popijam czerwone wino i opowiadam o tym co ostatnio robiłam. Takie zwyczajne popołudnie w Dymie (ale czy w Dymie serwują wino? Już sama nie pamiętam, muszę zapytać Julę).

Palangkaraya – Kualakurun

Droga prosta i asfaltowa, gdzieś w połowie trasy zauważyliśmy jakąś ceremonię więc się zatrzymaliśmy na chwilę. Okazało się, że Dayakowie przenoszą kości swoich przodków w inne miejsce, bo poprzednie było zagrożone przez osuwanie się ziemi do rzeki. W każdym razie nie Tiwah (wielka ceremonia trwająca miesiąc, czyszczenie kości i przenoszenie ich do sandunga – drewniangeo, dekorowanego domku), ale Acara Pindah Sandung, przenoszenie sanudnga w inne miejsce. Ceremonia trwa trzy dni, wymaga ofiary z kilku byków, obecności basira (szamana), starych kobiet, dużej ilości wieprzowiny i baramu (wina ryżowego). My trafiliśmy na ostatni dzień, byki były już w kotłach, uczestnicy mieli umalowane na biało twarze, a artefakty potrzebne do rytuału przygotowane na scenie, gdzie potem kilku starszych panów miało grać tradycyjną muzykę. Wypiliśmy, zjedliśmy, pogadali i okazało się, że impreza była sponsorowana przez byłego wojewodę, który startuje teraz w wyborach parlamentarnych i potrzebuje poparcia lokalnej ludności. Tradycja podtrzymywana przez aspiracje polityczne.

Kualakurun – Puruk Cahu

Najbardziej ekstremalna trasa prowadząca przez lasy, droga ziemna, gliniana albo kamienista, góra, dół, góra, dół, wielki dół, rzeka, brak mostu. Potrzebne dobre opony, hamulce i wprawny kierowca. Dwóch pierwszych nam zabrakło. Na tym odcinku najbardziej doświadczyliśmy prawdziwego piękna, a zarazem grozy drogi. Przez wiele godzin byliśmy sami, żadnej wioski, ludzi, tylko gliniasta droga i lasy. Droga podobna dotej z Lempake do Berau, którą pokonalismy w listopadzie. Nie mieliśmy przedniego hamulca także każdy spad był wyzwaniem. Cieszyłam się naszym cieniem na drodze, jedynym towarzyszem podróży. Dopóki masz cień znaczy, że żyjesz. Strach pojawił się dopiero nocą. Motor wpadał w koleiny, Zbyszek musiał zręcznie balansować, a na dole nigdy nie wiadomo czy jest droga czy akurat przepływa rzeka. Także jak jedziesz pod górę, modlisz się, żeby motor dał radę i nie stoczył sie w dół. W takich sytuacjach wyobrażam sobie dwa anioły, które machając skrzydłami wypychają nasz motor w górę. Natomiast ze szczytu już musisz liczyć na szczęscie i łaskę lokalnych duchów, żeby poprowadziły Cię najłagodniejszym zboczem, a nie w koleinę wyżłobioną wodą. Bo jeśli zdarzy się wypadek, to nie ma żadnej pomocy, nie ma sygnału w komórce, najbliższe szpitale w miastach oddalonych o kilkaset kilometrów, można umrzeć z wykrwawienia nawet od najgłupszego złamania. Nie zatrzymasz sie na noc w lesie z obawy przed dzikimi kotami, wężami, złymi ludźmi, nigdy nie wiadomo czy wędrujące plemiona łowców głów akurat się nie zapuściły w te tereny. Trzeba jechać. Strach, ale i adrenalina pcha do przodu. Nagle motor po setnej górze trzeszczy, odmawia jechać dalej, okazuje się, że łańcuch się wciął i nie da się go wyciągnąć. Czekamy. Nagle jakimś cudem pojawia się dwóch młodych Dajaków na motorach i naprawiają łańcuch. Świecimy latarką, szukamy odpowiedniego klucza, udało się. Pojechali. Za kilka metrów to samo. Ale już nikt nie pojawia się na drodze. Chłopcy zniknęli w mroku. Ale Zbyszek widział jak naprawiali i potrafi powtórzyć całą operację. Jedziemy dalej. Duża góra, wielki spad, nie widać końca. W trakcie zjazdu, tylni hamulec wysiada, zjeżdzamy jak na nartach, pełna prędkość, koleiny, znów jakimś cudem wylądowaliśmy cało na dole. Może to dzięki przywieszce ze Św. Krzysztofem przy kluczach, a może dzięki przychylnym nam leśnym duchom. Może Słowiańscy Bogowie przywiedzeni naszą tęsknotą za krajem paktowali z Dayakowymi Bóstwami. Albo moja Karuhei, drewniana szamańska figurka z oddali wysyłała nam ochronę. Albo Wy. Już wiele razy wychodziliśmy cało z niebezpiecznych sytuacji dzięki bliżej nieokreślonej aurze, która nas otacza. Bez hamulców oraz z innymi problemami motorowymi nie da się już jechać dalej. Nagle widzimy światełko ogniska w pobliżu. Z daleka wołamy o pomoc, pojawia się postać w mroku, Dayak. Nieufnie pyta co tu robimy. My się wpraszamy do jego drewinianej chatki, z której wygląda zaciekawiona żona z kilkuletnim synkiem. I dużo psów. Okazało się, że mają tu ogród warzywny w lesie i czasem przyjeżdząją go doglądać. Mieliśmy szczęście. Akurat Pan Dayak tego dnia wrócił z polowania i na ognisku leżała przywędzona głowa dzika. Lepsze partie mięsa zostały sprzedane w wiosce. Pomimo, że dzieci chodzą do szkoły, rodzice mają motor i normalne ubrania, to dalej polują na dzikie świnie z dzidami. Rodzina mówi, żebysmy sie umyli w pobliskiej rzece. Z latarką schodzimy do wąwozu, w pożyczonym sarungu (kawalku matriału, którym owija się ciało) myję się w rzece. Podobnie jak reszta społeczeństwa przestałam się przejmować, że chemikalia z szamponu i pasta do zebów zanieczyszcza wodę. Indonezyjczycy mają obsesję na punkcie czystości i nie umycie się przed spaniem, nawet w brudnej chacie na podłodze, byłoby wyrazem braku szacunku. A obrażać gospodarzy na pewno nie chcemy. Zwłaszcza, że w nocy mogą poderżnąć nam gardła. Nad ranem jemy gulasz z ryżem i jedzimy z rodziną do miasta, bo akurat planowali odwiedzić swoją córkę. Po drodze stelaż się psuje, przyczepiamy go paskami z gumy wyciętymi ze starej opony. Dalej pęka dętka, przesiadam się na inny motor, a Zbyszek przez kilka kilometrów jedzie bez powietrza do najblizszej wioski skąd weźmiemy łódkę, którą prztransportujemy motor na drugą stronę. Kolejne kilka kilometrów górzystej drogi bez powietrza w oponie. Straszny to widok, bo widzisz jak motor cierpi, felga się psuje, koło decentruje, ale nie masz wyboru. To jak jazda na koniu, który złamał nogę. Przykra konieczność. W końcu dojeżdzamy do miasteczka Puruk Cahu, w którym juz czeka na nas znajomy znajomego. Żegnamy się z Dayakami, którzy nas przenocowali. Spędzamy kilka dni w domu u Yanete, koleżanki Budiego z Kualakurun. Smakujemy dayakowe dania, objadamy się durianem, owocem z lepkim miąższem i zapachem zgniłej cebuli, rybami i gorzką zieleniną, podobo jest dobra w walce z malarią. Spotykamy sie z lokalnymi klubami motorowymi – Yamaha King i Vixion. Razem z nimi jedziemy odwiedzić rumah betang, długi dom na palach, w którym mieszka dziesięć rodzin. Miejscowy pijaczek częstuje nas domowym winem ryżowym, okazuje się, że nasz znajomy ksiądz misjonarz odwiedził ich kilka lat temu. Akurat przyjechaliśmy w dwa dni po pogrzebie sześcioletniej dziewczynki, która została ugryziona przez węża pod domem, przed którym staliśmy i rozmawialiśmy z lokalną ludnością. Rodzina swoistym zwyczajem, uśmiechała się opowiadając o zdarzeniu i robiła sobie z nami zdjęcia przed jej grobem.

Puruk Cahu – Muara Teweh

Piekna asfaltowa droga wijąca sie przez lasy. W Muara Teweh już czekali na nas bikersi. Wynajeli nam pokój w hotelu, zaprosili na najlepsze dania, kupili piwo, które jest strasznie drogie w Indonezji. Jednym słowem ugościli najlepiej jak mogli. Przewodniczący klubu jest policjantem, który lubi palić trawę. Pamiętajcie, że za jakiekolwiek narkotyki w Indonezji (nie ma rozróżnienia na słabe i mocne) grozi kara śmierci. Większe ryzyko, większa adrenalina. Może dlatego tak bardzo ich to interesuje, tak jak seks pozamałżeński, który także jest tabu. A może dlatego, że chcą się upodobnić do ludzi z Zachodu i im sie wydaje, że tam wszyscy się narkotyzują, uprawiają seks bez zobowiązań, spijają na umór i nie mają żadnych morali. Taki obraz Zachodu podaje telewizja. Bardzo się zdziwił, że my nie jesteśmy zwolennikami tej używki. Nam wystarczy trochę wina ryżowego. Mamy wystarczająco dużo adrenaliny na motorze.

Muara Teweh – Banjarmasin

Potem w nocy jechaliśmy do Tanjungu, ale padało więc zatrzymaliśmy się w Tamiang Layangu na noc z bikersami. Standardowa socjalizacja. Dużo kawy, opowieści i zdjęć. W Tanjungu Zbyszek chciał naprawić stelaż, ale bikersi mieli inną koncepcje i musiałam zainterweniować, żeby nie przerobili nam motoru na jeżdżący stragan. W Banjarmasinie zatrzymaliśmy się w domu u Lili, siostry Yuyusa, która wykłada informatykę na uniwersytecie. Jej syn ma porażenie mózgowe i mieszka z siostrami zakonnymi w Malangu na Jawie. Potem załadowaliśmy motor na ferry i wyruszyliśmy w dwudziestogodzinną morską wycieczkę. Na pokładzie była scena, gdzie lokalne artystki śpiewały oplosan (indonezyjskie disco polo), wiły się w spódniczkach mini i bawiły gości. “Artystkom” wolno nosić wyzywające stroje i wypinać się we wszystkich kierunkach, ogólnie panuje duża tolerancja względem celebrytów, artystów, piosenkarzy i aktorów. Mogą sobie pozwolić na łamanie konwenansów, a nawet tego się od nich oczekuje. Dlatego nikogo nie dziwi publika złożona z zachuścionych muzułmańskich dziewczątek na przedstawieniu tranwestytów, którzy imitują kopulacje na scenie. To przecież artyści, im wolno. Ale jakby dziewczynka pocałowała chłopca publicznie, to spotkałaby się z niesamowitym ostracyzmem społecznym, a w niektórych rejonach, także z kamieniami.


Jawa

Wreszcie o 2 w nocy doplynełiśmy na Jawę, do Surabai. Mieliśmy dwa plecaki, dwie torby przypięte po bokach motoru, a ja 15-kilogramową paczkę na kolanach, którą zamierzaliśmy wysłać do Polski. Około 4 nad ranem wyczerpani dojechaliśmy do Malangu. Koniec sześciomiesięcznej przygody na Borneo. Życie w drodze było bardzo męczące, ale momentami dawało satysfakcję, zwłaszcza gdy byliśmy na trasie, trochę ciężej gdy musieliśmy się socjalizować z bikersami, żeby dostać darmowy nocleg. Taka motorowa prostytucja.

Malang

W Malangu jesteśmy legendą, a od legendy wymaga się, żeby sprostała swojemu wizerunkowi. Także też męcząco. Ale za to obejrzeliśmy dużo odcinków Vikingów i wysłaliśmy paczkę. Podczas prześwietlania moja Karuhei dała nam popalić. Na ekranie w miejscu, gdzie powinna być drweniana figurka nagiej kobiety oplecionej wężem, widniała czarna plama. Kazano nam pokazać zawartość. A, pamiątki z Kalimantanu. Przeszło. Karuhei nie lubi Zbyszka, bo nie chciał jej kupić. Raz nasłała na niego demona w nocy. Miejmy nadzieję, że nie zatopi statku i paczka bezpiecznie dobije do Polski.Walczyliśmy w biurze imigracyjnym o wizę, musieliśmy pojechać znowu do Surabai po jakiś podpis, wstąpilismy na kawe na Madurę, która jest połączona z Jawą pięciokilometrowym mostem. Trasa Malang - Surabaya obfituje w ciężarówki, busiki, autobusy i inne pojazdy wszelakiej maści. Wymijanie ich punktujemy następująco: samochód za jeden punkt, autobus za dwa, ciężarówka i szalone, zielone autobusy z Pandą za trzy.

W Malangu po staremu, choć inaczej. Mała grupka ludzi rozmieszczona w różnych domach, które między sobą rywalizują. Coś jak z Gry o Tron. Intrygi, wspólne imprezy i uśmiechy, hipokryzja. Ale jednak jakoś domowo, choć nie do końca, bo miejsce to samo, ale inni ludzie. Nowe postaci w malangowej telenoweli. Podczas imprez zaczeliśmy rozmowy sterowane na tematy abstrakcyjne. Debatowaliśmy czym jest wolność i każdy miał swoje 5 minut na wygłoszenie mowy. Akurat skończyliśmy oglądać Rzym i bardzo przypadła mi do gustu rola mówcy. Następnym razem temtem było szczęście, ale żeby przyspieszyć rezultaty każdy miał napisać ogólną definicję szczęścia na kartce, a na drugiej stronie, co każdego osobiście czyni szczęśliwym. Oczywiście posługiwaliśmy się jezykiem angielskim, bo mieliśmy mieszane towarzystwo (Polska, Indonezja, Wenezuela, Argentyna, Czechy, Rumunia), a angielskie happy brzmi dość płytko. Umówiliśmy się na kolejną rundę, tematem do rozważań ma być miłość. Może też dokończymy definicję zdrady.

Yogyakarta

Obecnie jesteśmy w domu u Zoliego i Vesny w Jogji. Jak już kiedyś pisałam to taki indonezyjski Kraków pełen studentów, artystów, muzykow, malarzy i nieudaczników. Dużo malowideł, szczurów i otwartej przestrzeni, mamy materac w przechodnim pokoju, zastawiliśmy sie kilkumetrowymi abstrakcyjnymi obrazami. Vesna jest specjalistką od tatuaży. Kilka dni bawiłyśmy się w malowanie henną, ale strasznie szybko schodzi. Jesus (czyt. Hesus) z Hiszpanii codziennie rano robi mi kawę. Pojechalismy do domu indonezyjskiego artysty, a potem oglądaliśmy wschód słońca z widokiem na wulkan Merapi. Merapi ostatnio wybuchło, ale nie tak mocno jak Gunung Kelud, który zasypał popiołem miasta i wioski w granicach kilkuset kilometrów. Co jakiś czas jest lekkie trzęsienie ziemi, wtedy woda drga w szklankach, a wszyscy zgadują ile miało w skali. Malownicze jawajskie drogi, zalane pola ryżowe, palmy kokosowe i bananowe po obydwu stronach. Robienie wydmuszek i malowanie jajek na imprezie u Słowaczki. Dużo młodych Jawajczyków z długimi włosami, tatuażami i farbą pod paznokciami. Znów zmęczeni. Fiesta pożegnalna dla Jesusa przed wyjazdem na Bali. Tortilla de patatas, pasta z krewetek i paluszków krabowych. Dobrze się zgrywa z Wielkanocą.

Jesus już wyjechał, zajęliśmy jego pokój więc wreszcie dostało nam się odrobinę upragnionej prywatności. Bardzo odpoczeliśmy w Jogji, Zbyszek śpi całymi dniami, ja czytam, piorę, gotuję, powracam powoli do normalnego życia. Po wielomiesięcznym touringu, przenoszeniu się z miejsca na miejsce, nudnej pracy, utrzymywaniu stosunków towarzyskich z bikersami potrzebowaliśmy schronienia bez żadnych wymagań, uśmiechów i wywiadów skąd jesteśmy i co robimy. Nasi znajomi z Jogji to mieszanka Europejczyków, którym nie spieszy się do domu, gdzie nic na nich nie czeka i alternatywnych Indonezyjczyków, którzy w swym stylu bycia bardziej podobni są do bule niż do reszty swojego narodu. Vesna przypomina mi Blankę, a cała reszta domowników krakowskie towarzystwo, trochę w rozkroku pomiędzy szukaniem stabilizacji i chęcią dokonania czegoś wartościowego, co czesto skutkuje zaburzeniem normalnego życia. Dlatego nie można ich jeszcze zaliczyć do klasy średniej (praca, dom, rodzina), ale też nie do absolutnych dekadentów (imprezy, artystyczny szał, łamanie zasad). Tak gdzieś pomiędzy. Zarabiają na siebie, ale w dorywczych pracach, są w okolicach trzydziestki, poparowani, wynajmują wspólnie dom, choć już nie są studentami, każdy rozwija jakąś pasję albo przynajmiej się stara. Podobne domy młodych ludzi porozrzucane są w okolicach ISI, Akademii Artystycznej, położonej na południu Jogji. Zapraszają się na obiady, urodziny i okazjonalne imprezy. Wspólnie planują wycieczki na plażę lub w góry. Zazwyczaj nie wychodzi, bo każdy po pracy jest zbyt zmęczony i jedyne na co ma ochotę to odrobina alkoholu i posiadówka ze znajomymi i dalsze planowanie, nie ruszając się przy tym z sofy. Bardzo krakowskie, dlatego czujemy się jak w domu. Zbyszek wygolił się po bokach i z tyłu głowy, w stylu Ragnara z Vikingów i pasuje mu ta fryzura. Mnie dopiero teraz zaczęły rosnąć włosy, bo podczas touringu na Borneo nie ruszyły nawet o centymetr. Wyszukałam w googlach informację, że przyczyną mogło być systematyczne napięcie mięśni karku i ramion, które zatrzymało swobodny przepływ krwi do skóry głowy. Fakt, wielogodzinna jazda na motorze z ciężkim plecakiem i spanie na podłodze nie sprzyja relaksacji. Przecztałam jeszcze raz książkę Marcina i muszę przyznać, że wcześniej jej nie doceniłam dostatatecznie. Z dystansu lepiej widać jak dobrze ujmuje krakowskie towarzystwo, nie chodzi mi o poszczególne postaci, ale o ogólną atmosferę. Marek przypomina mi Mistrza z Dwanaście Świetlickiego. W międzyczasie czytałam On the road Kerouac'a i bardziej mi się podobało w oryginale niż niegdyś po polsku, gdy bodajże pożyczyłam ją od Dominika. Doskonale rozumiem entuzjazm głównego bohatera Sala Paradise, gdy ten opisuje swoje doświadczenie drogi: “We were all delighted, we all realized we were leaving confusion and nonsense behind and performing our one and noble function of the time, move. And we moved! We flashed past the mysterious white signs in the night somewhere in New Jersey that say SOUTH (with an arrow) and WEST (with an arrow) and took south one”. My przekornie kierujemy się na WEST, bo podobno na Zachodzie bez zmian, jak to określił Dominik, w którymś ze swoich listów do Zbyszka, a nam się teraz przyda odrobinę stabilizacji.

Vesna poleciała do Kualalumpur przedłużyć wizę, a Zoli właśnie wrócił z Lomboku z potężną siatką kiełbasy i bryndzy, przywiezionych przez znajomych Marceli ze Słowacji. Szczur lata po kuchni, raz mi zbój przebiegł po nodze. Gorąco niesamowite, aż nie chce się przed zachodem słońca opuszczać domu. Skończyłam czytać Knots somalijskiego autora, Nuruddina Farah o przygodach Cambary w zniszczonym wojną Mogadiszu, pożyczone od Niemki Carmen. Już nie mam co czytać, a czytać muszę na papierze, bo zazwyczaj Zbyszek okupuje nasz niebieski laptop. W Tajlandii we Flapping Ducku mają dużo książek to sobie coś wybiorę.

Yogyakarta - Malang

Wyjechaliśmy w naszą ostatnią trasę na Hondzie GL. Powinno nam to zająć około 10 godzin. Wyjechalismy o 10 rano, a dotarliśmy o 5.30 rano następnego dnia. Wybraliśmy mniejsze, alternatywne drogi, gubiliśmy się i krążyli po kilka godzin w tym samym rejonie. Tak jakby motor wiedział, że zostanie sprzedany w Malangu i nie chciał tam dojechać. W końcu popsuł się na środku drogi, łańcuch się wciął, zębatka i coś z biegami. Zbyszek musiał odkręcić koło i pojechać 7 km do najbiższej wioski do warsztatu, a ja pilnowałam jednokołowego motoru z torbami na poboczu drogi. Straszny upał. W końcu wrócił, przykręcił koło i pojechaliśmy dalej. Spotkaliśmy się w Ponorogo z bikersami CB, którzy zwyczajowo nas ugościli, dali koszulki i tradycyjny strój do tańca Reog. Czarna marynarka w azjatyckim stylu i bardzo szerokie spodnie jak do sztuk walki. Lubimy teatrlizację naszego życia więc jeden kostium więcej wniesie trochę radości i wzbogaci naszą kolekcję dziwnych ubrań.

Plany

Kupiliśmy bilety z Indonezji do Tajlandii, gdzie zostaniemy miesiąc, a potem wylecimy z Bangkoku 27.05 do Warszawy z przesiadką w Oslo. Niestety nie da się wysłać naszego motoru, a przynajmniej byłoby to bardzo trudne, a my już jesteśmy zbyt zmęczeni na użeranie się z indonezyjskimi instytucjami, zreszta nie ma juz na to czasu, także jesteśmy zmuszeni go sprzedać. Bardzo ciężkie przeżycie. Bardzo.
 Jak strzelić sobie w kolano, a potem iść dalej.

Tajlandia

Zmierzamy zatrzymać się na dwa dni w naszym ulubionym hostelu Flapping Duck niedaleko Khao San, a potem pociągiem pojechać na północ do Buddyjskiego Klasztoru koło Mae Hong Son, w którym byliśmy już w sierpniu. Po medytacjach Zbyszek będzie tłumaczył Lagrime di San Pietro, a ja czytać ksiązki, bo mnisi mają całkiem przyzwoitą biblioteczkę. Albo potłumaczę z indonezyjskiego mity dayakowe. Zajrzymy też na ekofarmę w Paiu, jeśli pobyt będzie bezpłatny, to na niej zostaniemy. Potem znów na południe do Bangkoku spotkać się z Tamasem, naszym węgierskim przyjacielem i 27.05 wylecieć do Polski.


Polska

Pierwsze kilka dni w Warszawie z Wojtkiem, potem Kraków, Gdańsk, a w lipcu na Słowację do wioski ekologicznej spotkać się z Vesną, a w sierpniu może na Rainbow Festiwal na Węgrzech. Potem zaczniemy dryfować.  


Acara Pindah Sandung

panie dayaczki przygotowują sie do rytuału

papierosy, kadzidełka, olejki i puder dziecięcy :)

Mięsko na rytuał

liście betelu do żucia

 Pak Willy były wojewoda, sponsor imprezy

stara sie dostać do parlamentu



Pieski w Puruk Cahu

Rondo w Puruk Cahu

Strażnik sandunga

Sandunk - dom kości

Dayacy od zawsze poluja na dzikie świnie

krew kogutów potrzebna do rytuałów

Koniec drogi, brak mostu, trzeba motor na łódkę

Przeprawa przez rzekę


Na rzece

Kolejny sandung przy drodze

Drogi na Borneo






Cień, nasz jedyny towarzysz podróży





Naprawa łańcucha

Wielkie czarne mrówki

Po polowaniu

Psia ochrona

Uśmiech

Duriany, śmierdzące owoce

Koguty tez lubia duriany

Chatka, w której nas przyjeli

Duriany

Chatka Dayakowa

Kuchnia

Przyprawy

Raciczki

Palenisko


dzika świnia na patelni

Naprawa motoru












Motor na pęknietej dętce

bez powietrza w tylnym kole

dalej bez powietrza, żadnego warsztatu ani wioski, żeby wymienić dętkę

Nareszcie wymiana dętki

czekając na prom












Drogi na Borneo






Borneowski dziki kot, jakiś leopard czy pantera


rytualne słupy


a w byczym rogu wino ryżowe













Muara Teweh, Kalimantan Środkowy


Spławianie bali

nocne naprawy


Malang, wino i Bam

Jawajska maska na misiu

Pantai obok Goa Cina

Most na Madurę

Madura

Kawa na Madurze

Młode kokosy, trzeba odciupać góre, włożyć słomkę i pić, pić, pić
Jawa, pola ryżowe





Zalane pola ryżowe pod Jogją
zagubiona ścieżka

koniec ścieżki

Vesna i Jesus
pole ryżowe

Wulkan Merapi









Wielkanoc

Vesna uczy chłopców jak robić wydmuszki

Huda z kolegą dmucha wydmuszki

z kwiatuszkiem wygotowane w cebuli
obraz Hudy

W domu w Yogyakarcie

Kiti, była lokatorka domu w Jogji


Dom w Jogji





Bikersi w Ponorogo

Przed odjazdem

Amir odwozi nasza Honde do nowego właściciela

Farewell

Sprzedana. Za trzydzieści i pięć srebrników.  Pada. Niebo płacze, a my wraz z nim.


A oni towarzyszyli mi w bólu, głośno, kliknij w link, musi być bardzo głośno, szklanka się przyda:

Mój Piotr, Piotrze, już niedługo zawitam na Rakowicki, to się zobaczymy (wybacz, ale nie jesteś jedyny,  wpadnę też do Profesora  Flisa)

Ave! Ave! A.... Czyżykiewicz

Konsekwencje mego trybu życia

Jazzz, Madame, Monsiuer

Bieg lat

Sam na sam

East meets East

Bregovic, concert in Serbia

Preisner