czwartek, 15 maja 2014

ZBYSZEK JANCZUKOWICZ


Udalo sie znalezc internet, wiec zalaczam wszystkie przygotowane w klasztorze posty na raz...

15 kwietnia, dwa dni po swiecie Wielkiego Buddy...



W klasztorze myśli się i myśli. Może co starsze mnichy już nie myślą. Ja jednak myślę, i to całkiem zdrowo. Indonezja powoli oddala się i dematerializuje, Polska powoli się przybliża. Mając za sobą półtora roku w Azji, półtora tygodnia więcej to już pestka.

W Polsce czeka nas wszystko to, czego w Indonezji nie było: rodzina, przyjaciele, inteligentne rozmowy, dobre piwo i plany na przyszłość. Szczerze mówiąc, zadaję sobie pytanie, co my tam tyle czasu robiliśmy i po co? Dla zdrowia psychicznego, żeby po powrocie z czystym umysłem zająć się przyjemnym i pożytecznym, tj piciem piwa i planowaniem farmy, postaram się sprawę uporządkować i zapisać teraz w klasztorze Wat Tam Wua, opuszczonych praktyk mnichy nie zauważą, bo ludzi i tak jest dużo, a Budda przecież się nie pogniewa.

INDONEZJA
Przyczyny. Przebieg. Powrót.

Uczestnicy naszego stypendium, łącznie 700 młodych osób z całego świata rocznie, przybywają do Indonezji w różnych celach. Po pierwsze, nauka egzotycznego języka i szansa poznania innej kultury. Po drugie, raj turysty, tropikalne plaże, palmy, kokosy, drinki z palemką, nurkowanie, snorkeling, rafy koralowe, czyli dokładnie to, co widzimy na okładkach magazynów Traveler i podobnych, błękitniejszej wody i kolorowszych korali naprawdę nigdzie nie ma. Po trzecie, imponujące wulkany i nieprzebyta tropikalna puszcza dla ambitnych. Po czwarte, łatwe przygody seksualne, szczególnie dla dziewczyn i chłopców niecieszących się popularnością w swoim kraju, uwierzcie, dla Indonezyjczyków każda biała osoba jest atrakcyjna. Po piąte, prestiż. Indonezja już jest wystarczająco zareklamowana i przygotowana pod względem infrastruktury i informacji, a zarazem jeszcze nie zdegradowała się do kurortu dla emerytów i turystycznego mainstreamu, jak np taka Tajlandia. Podróżowanie po Indonezji to naprawdę dużo lików na facebooku i duży prestiż na backpackerskich spotkaniach. Po szóste, wrażenia podróży, wolności i niezależności, wiatr we włosach i książki Keruaca. Po siódme, możliwość rozwoju osobistego cv i znalezienia ciekawej pracy w dyplomacji czy biznesie, ale to u nielicznych.

Z tego co pamiętam, przed wyjazdem chodziły mi po głowie idea pierwsza, trzecia i niestety szósta. Przez półtora roku pierwszą zrealizowałem całkiem nieźle, trzecią częściowo, po troszku też drugą.

Wymienione punkty nie oddają całości przyczyny wyjazdu do Indonezji, przyczyna była bowiem w połowie pozytywna, a w połowie negatywna. Szczerze mówiąc, w Krakowie żyło mi się dobrze i aż tak głupi nie byłem, żeby wymienić spacery, piwko, szachy, rozmowy, lektury, imprezy, rozmyślania i spotkania na kolorowe zdjęcia do facebooka. Pomijając już, że w ogóle facebooka nie miałem. Nie jest prawdą, żebym moje życie, które prowadziłem po studiach, tj życie miejskiego włóczęgi, filozofa, poety i piwosza, uważał za niesatysfakcjonujące czy niewystarczające. Gdybym mógł dalej je prowadzić, siedziałbym w Krakowie i nigdzie na dłużej się nie ruszał, a potrzebę podróży i wolności realizował czasem u naszych dobrych słowiańskich sąsiadów.

Nie wybrałem Indonezji jako wakacji, ani jako podróży, ani jako przedłużenia studiów, ani jako przygody antropologicznej. Nie pchał mną tam ani mit wiecznego turysty, ani też mit tańczącego z wilkami. Moja Indonezja to było wygnanie, świadomie wybrane i w pełni przeżyte.

Przyczyna wygnania była dwojaka. Po pierwsze, kwestia ekonomiczna. Z upływem czasu stawało się jasne, że życie w mieście pochłania znaczne ilości pieniędzy, a tych z roku na rok przychodzi coraz mniej. Jak wewnątrz klepsydry, ziemia powoli obsuwa się pod nogami, aż w końcu człowiek wpada i wsypuje się do pracy, której nie chce. Co kilka miesięcy któryś z moich znajomych i przyjaciół zapadał się piasku, a ja czułem bezsilność, ponieważ nie mogłem mu pomóc. W obliczu osobistego zagrożenia, nasze stypendium, azjatyckie ceny, roczna wiza i stałe miejsce zamieszkania zestawione z mieszkaniem wynajętym w Krakowie za europejskie ceny, wszystko wydawało się błyskotliwym rozwiązaniem. Że akurat aż tak rajsko nie było, bo środki podzielone na dwie osoby okazały się mniej obfite, a wydatki mniej kontrolowane, to nie ważne, tego przecież nie dało się zawczasu przewidzieć.

Po drugie, kwestia etyczna. Cóż wybrać, jeśli z jednej strony strony mamy ideały i przekonania, a z drugiej rodzinę i przyjaciół? Czy godzi się pójść do pracy, jeśli samym aktem nie-pracowania spędza się sen z oczu rodzicom oraz wzbudza irytację u przyjaciół? Z tego co pamiętam, w Polsce mamy powszechny obowiązego robienia czegoś. Jeśli nie robimy czegoś, to robimy nic, a wtedy mamy przechlapane i wszyscy się na nas wkurzają, często owo nic biorąc za osobistą zniewagę. Pozostań przy nic, a nie dadzą ci spokoju. Zamień nic na dowolne coś, a relacje się uleczą. A najlepiej jakieś coś w bezpiecznej odległości od pośredniaka. Wilk syty, owca cała.

Tyle o przyczynach wyjazdu do Indonezji. Dlaczego trwało tak długo? Ponieważ wcale nie było źle, troszkę tylko nudno. Ponieważ stworzyliśmy w Malangu wyjątkowy dom, w którym nocowali, bawili się i spotykali Indonezyjczycy i nasi koledzy studenci z wszystkich miast Jawy i nie tylko. Ponieważ przez długi czas nie stać nas było na bilety powrotne. Ponieważ zobaczenie wszystkiego, co chcieliśmy zobaczyć, w naszym trybie podróżowania zabiera tak właśnie dużo czasu. Ponieważ Indonezja rozleniwia i zawsze można wrócić "jutro". Ponandto, dwa razy mieliśmy okazję opuścić Indonezję wcześniej, ale raz Patrycja nie mogła rozstać się z chorującym trochę kotem Semeru, którym opiekowaliśmy się w naszym domu, a raz ja nie mogłem rozstać się z naszym motorem, który to widzieliście na zdjęciach z Borneo. Kto zresztą powiedział, że półtora roku to długo, a nie krótko?

Czy realizacja celów negatywnych się udała? Nie za bardzo. A to dlatego, że przez pierwszy rok chodziliśmy do indonezyjskiej szkoły, ach, zawsze zazdrościłem osobom głupszym ode mnie, że nie cierpią, kiedy marnują się w szkołach, daliśmy sobie tam narzucić sprawdzanie obecności, wszystko za te głupie 600 zł stypendium, a potem jeszcze na Borneo trzy z sześciu miesięcy przepracowaliśmy w podłych warunkach. Z drugiej strony, przetrwaliśmy na własną rękę w dzikim kraju, zdrowi i z bagażem tropikalnych doświadczeń, a to dla większości byłby już sukces.

Biznes jednak nie zamyka się w tym półtora roku. Podsumowując miniony czas, mam ostateczne wrażenie, że z całą tą Indonezją mi się poszczęściło. Może w końcu przyszła dobra karma za poświęcanie się sztukom mądrości i poezji? Pamiętajcie, szczęście to nie stan umysłu, jak na to wskazuje zamerykanizowane słowo "happy", ale pomyślność losu, jak we francuskim "chance" albo słowiańskim "szczęsciu" właśnie. Moje szczęście polega na tym, że w ostatniej możliwej chwili wyskoczyliśmy z Patrycją z kotła, zanim zrobi się zupa. Kto pamięta tę maszynkę do mięsa z filmu "The Wall"? Wypadliśmy z taśmy tuż przed ostrzem. A mając półtora roku na wolne rozmyślania, już tak sobie wszyskie plany ładnie ułożyliśmy, że wiemy jak ominąć fryzjera. Półtora roku to wystarczająco długo, aby przerwać pewne pęta, których z domowego punktu widzenia nie widać. Mądrość wygnania. Wdrapać się na górę, otworzyć piwko i cieszyć się rozległą perspektywą.

A o naszych planach to już w Polsce, nie na blogu, bo dotyczą przyszłości, a nie przeszłości, którą to blog opisuje.

Powrót. Za kilka dni zbieramy graty z klasztoru, łapiemy stopa do Chiang Mai, mam nadzieję, że nie będzie padało, bo największa frajda jest z tyłu na pick-upie, kupujemy kilka bakpao na drogę i wsiadamy w pociąg do Bangkoku. Tam spotykamy się z Tamasem, który mieszkał w naszym pokoju kiedy my obijaliśmy się po Kalimantanie, Tamas też dopiero teraz wraca z Indonezji (loty przez Bangkok są najtańsze), w lipcu odwiedzimy go w Budapeszcie. Przylatujemy 27 maja wieczorem do Warszawy, gdzie mam nadzieję jeszcze na lotnisku sprawdzić, co tam ostatnio nawarzyli.


Przed powrotem kilka oficjalnych deklaracji. Raz. Obiecuję, że nikogo już nie będę męczył żadnymi anarchistycznymi ideałami, nieważne jak słusznymi. Nie będę publicznie używał filozofii do wykazywania swoich racji. Będę uznawał wszystkie prywatne wybory moich bliźnich, niczego nie komentował i nikogo się nie czepiał. Dwa. Na wszelki wypadek jednak oświadczam, że jeśli ktoś dalej będzie usiłował wsadzić mnie gdzieś do biura, to wracam do Wat Tam Wua albo innego buddyjskiego klasztoru, gdzie można sobie spokojnie żyć, o ile bezwartościowo, to jednak za darmo i szczęściwie. 

1 komentarz:

  1. Trzymam cię za słowo ziom!
    Chociaż ja akurat się ciebie nie czepiałem za to że sobie spacerujesz.
    Jedynie używanie filozofii jako argumentu było wkurzające.

    OdpowiedzUsuń