Ostatni touring na Borneo.
Będzie długo i z dywagacjami, bo
piszę po czasie, już z dystansu, na kilka dni przed opuszczeniem
Indonezji. Lepiej zaparz sobie kawę i przygotuj się na półgodzinną
czytaninę. Wyobraź sobie, że siedzę na wprost Ciebie, popijam
czerwone wino i opowiadam o tym co ostatnio robiłam. Takie zwyczajne
popołudnie w Dymie (ale czy w Dymie serwują wino? Już sama nie
pamiętam, muszę zapytać Julę).
Palangkaraya – Kualakurun
Droga prosta i asfaltowa, gdzieś w
połowie trasy zauważyliśmy jakąś ceremonię więc się
zatrzymaliśmy na chwilę. Okazało się, że Dayakowie przenoszą
kości swoich przodków w inne miejsce, bo poprzednie było zagrożone
przez osuwanie się ziemi do rzeki. W każdym razie nie Tiwah (wielka
ceremonia trwająca miesiąc, czyszczenie kości i przenoszenie ich
do sandunga – drewniangeo, dekorowanego domku), ale Acara Pindah
Sandung, przenoszenie sanudnga w inne miejsce. Ceremonia trwa trzy
dni, wymaga ofiary z kilku byków, obecności basira (szamana),
starych kobiet, dużej ilości wieprzowiny i baramu (wina ryżowego).
My trafiliśmy na ostatni dzień, byki były już w kotłach,
uczestnicy mieli umalowane na biało twarze, a artefakty potrzebne do
rytuału przygotowane na scenie, gdzie potem kilku starszych panów
miało grać tradycyjną muzykę. Wypiliśmy, zjedliśmy, pogadali i
okazało się, że impreza była sponsorowana przez byłego wojewodę,
który startuje teraz w wyborach parlamentarnych i potrzebuje
poparcia lokalnej ludności. Tradycja podtrzymywana przez aspiracje
polityczne.
Kualakurun – Puruk Cahu
Najbardziej ekstremalna trasa
prowadząca przez lasy, droga ziemna, gliniana albo kamienista, góra,
dół, góra, dół, wielki dół, rzeka, brak mostu. Potrzebne dobre
opony, hamulce i wprawny kierowca. Dwóch pierwszych nam zabrakło.
Na tym odcinku najbardziej doświadczyliśmy prawdziwego piękna, a
zarazem grozy drogi. Przez wiele godzin byliśmy sami, żadnej
wioski, ludzi, tylko gliniasta droga i lasy. Droga podobna dotej z
Lempake do Berau, którą pokonalismy w listopadzie. Nie mieliśmy
przedniego hamulca także każdy spad był wyzwaniem. Cieszyłam się
naszym cieniem na drodze, jedynym towarzyszem podróży. Dopóki masz
cień znaczy, że żyjesz. Strach pojawił się dopiero nocą. Motor
wpadał w koleiny, Zbyszek musiał zręcznie balansować, a na dole
nigdy nie wiadomo czy jest droga czy akurat przepływa rzeka. Także
jak jedziesz pod górę, modlisz się, żeby motor dał radę i nie
stoczył sie w dół. W takich sytuacjach wyobrażam sobie dwa
anioły, które machając skrzydłami wypychają nasz motor w górę.
Natomiast ze szczytu już musisz liczyć na szczęscie i łaskę
lokalnych duchów, żeby poprowadziły Cię najłagodniejszym
zboczem, a nie w koleinę wyżłobioną wodą. Bo jeśli zdarzy się
wypadek, to nie ma żadnej pomocy, nie ma sygnału w komórce,
najbliższe szpitale w miastach oddalonych o kilkaset kilometrów,
można umrzeć z wykrwawienia nawet od najgłupszego złamania. Nie
zatrzymasz sie na noc w lesie z obawy przed dzikimi kotami, wężami,
złymi ludźmi, nigdy nie wiadomo czy wędrujące plemiona łowców
głów akurat się nie zapuściły w te tereny. Trzeba jechać.
Strach, ale i adrenalina pcha do przodu. Nagle motor po setnej górze
trzeszczy, odmawia jechać dalej, okazuje się, że łańcuch się
wciął i nie da się go wyciągnąć. Czekamy. Nagle jakimś cudem
pojawia się dwóch młodych Dajaków na motorach i naprawiają
łańcuch. Świecimy latarką, szukamy odpowiedniego klucza, udało
się. Pojechali. Za kilka metrów to samo. Ale już nikt nie pojawia
się na drodze. Chłopcy zniknęli w mroku. Ale Zbyszek widział jak
naprawiali i potrafi powtórzyć całą operację. Jedziemy dalej.
Duża góra, wielki spad, nie widać końca. W trakcie zjazdu, tylni
hamulec wysiada, zjeżdzamy jak na nartach, pełna prędkość,
koleiny, znów jakimś cudem wylądowaliśmy cało na dole. Może to
dzięki przywieszce ze Św. Krzysztofem przy kluczach, a może dzięki
przychylnym nam leśnym duchom. Może Słowiańscy Bogowie
przywiedzeni naszą tęsknotą za krajem paktowali z Dayakowymi
Bóstwami. Albo moja Karuhei, drewniana szamańska figurka z oddali
wysyłała nam ochronę. Albo Wy. Już wiele razy wychodziliśmy cało
z niebezpiecznych sytuacji dzięki bliżej nieokreślonej aurze,
która nas otacza. Bez hamulców oraz z innymi problemami motorowymi
nie da się już jechać dalej. Nagle widzimy światełko ogniska w
pobliżu. Z daleka wołamy o pomoc, pojawia się postać w mroku,
Dayak. Nieufnie pyta co tu robimy. My się wpraszamy do jego
drewinianej chatki, z której wygląda zaciekawiona żona z
kilkuletnim synkiem. I dużo psów. Okazało się, że mają tu ogród
warzywny w lesie i czasem przyjeżdząją go doglądać. Mieliśmy
szczęście. Akurat Pan Dayak tego dnia wrócił z polowania i na
ognisku leżała przywędzona głowa dzika. Lepsze partie mięsa
zostały sprzedane w wiosce. Pomimo, że dzieci chodzą do szkoły,
rodzice mają motor i normalne ubrania, to dalej polują na dzikie
świnie z dzidami. Rodzina mówi, żebysmy sie umyli w pobliskiej
rzece. Z latarką schodzimy do wąwozu, w pożyczonym sarungu
(kawalku matriału, którym owija się ciało) myję się w rzece.
Podobnie jak reszta społeczeństwa przestałam się przejmować, że
chemikalia z szamponu i pasta do zebów zanieczyszcza wodę.
Indonezyjczycy mają obsesję na punkcie czystości i nie umycie się
przed spaniem, nawet w brudnej chacie na podłodze, byłoby wyrazem
braku szacunku. A obrażać gospodarzy na pewno nie chcemy.
Zwłaszcza, że w nocy mogą poderżnąć nam gardła. Nad ranem jemy
gulasz z ryżem i jedzimy z rodziną do miasta, bo akurat planowali
odwiedzić swoją córkę. Po drodze stelaż się psuje, przyczepiamy
go paskami z gumy wyciętymi ze starej opony. Dalej pęka dętka,
przesiadam się na inny motor, a Zbyszek przez kilka kilometrów
jedzie bez powietrza do najblizszej wioski skąd weźmiemy łódkę,
którą prztransportujemy motor na drugą stronę. Kolejne kilka
kilometrów górzystej drogi bez powietrza w oponie. Straszny to
widok, bo widzisz jak motor cierpi, felga się psuje, koło
decentruje, ale nie masz wyboru. To jak jazda na koniu, który złamał
nogę. Przykra konieczność. W końcu dojeżdzamy do miasteczka
Puruk Cahu, w którym juz czeka na nas znajomy znajomego. Żegnamy
się z Dayakami, którzy nas przenocowali. Spędzamy kilka dni w domu
u Yanete, koleżanki Budiego z Kualakurun. Smakujemy dayakowe dania,
objadamy się durianem, owocem z lepkim miąższem i zapachem zgniłej
cebuli, rybami i gorzką zieleniną, podobo jest dobra w walce z
malarią. Spotykamy sie z lokalnymi klubami motorowymi – Yamaha
King i Vixion. Razem z nimi jedziemy odwiedzić rumah betang, długi
dom na palach, w którym mieszka dziesięć rodzin. Miejscowy
pijaczek częstuje nas domowym winem ryżowym, okazuje się, że nasz
znajomy ksiądz misjonarz odwiedził ich kilka lat temu. Akurat
przyjechaliśmy w dwa dni po pogrzebie sześcioletniej dziewczynki,
która została ugryziona przez węża pod domem, przed którym
staliśmy i rozmawialiśmy z lokalną ludnością. Rodzina swoistym
zwyczajem, uśmiechała się opowiadając o zdarzeniu i robiła sobie
z nami zdjęcia przed jej grobem.
Puruk Cahu – Muara Teweh
Piekna asfaltowa droga wijąca sie
przez lasy. W Muara Teweh już czekali na nas bikersi. Wynajeli nam
pokój w hotelu, zaprosili na najlepsze dania, kupili piwo, które
jest strasznie drogie w Indonezji. Jednym słowem ugościli najlepiej
jak mogli. Przewodniczący klubu jest policjantem, który lubi palić
trawę. Pamiętajcie, że za jakiekolwiek narkotyki w Indonezji (nie
ma rozróżnienia na słabe i mocne) grozi kara śmierci. Większe
ryzyko, większa adrenalina. Może dlatego tak bardzo ich to
interesuje, tak jak seks pozamałżeński, który także jest tabu. A
może dlatego, że chcą się upodobnić do ludzi z Zachodu i im sie
wydaje, że tam wszyscy się narkotyzują, uprawiają seks bez
zobowiązań, spijają na umór i nie mają żadnych morali. Taki
obraz Zachodu podaje telewizja. Bardzo się zdziwił, że my nie
jesteśmy zwolennikami tej używki. Nam wystarczy trochę wina
ryżowego. Mamy wystarczająco dużo adrenaliny na motorze.
Muara Teweh – Banjarmasin
Potem w nocy jechaliśmy do Tanjungu,
ale padało więc zatrzymaliśmy się w Tamiang Layangu na noc z
bikersami. Standardowa socjalizacja. Dużo kawy, opowieści i zdjęć.
W Tanjungu Zbyszek chciał naprawić stelaż, ale bikersi mieli inną
koncepcje i musiałam zainterweniować, żeby nie przerobili nam
motoru na jeżdżący stragan. W Banjarmasinie zatrzymaliśmy się w
domu u Lili, siostry Yuyusa, która wykłada informatykę na
uniwersytecie. Jej syn ma porażenie mózgowe i mieszka z siostrami
zakonnymi w Malangu na Jawie. Potem załadowaliśmy motor na ferry i
wyruszyliśmy w dwudziestogodzinną morską wycieczkę. Na pokładzie
była scena, gdzie lokalne artystki śpiewały oplosan (indonezyjskie
disco polo), wiły się w spódniczkach mini i bawiły gości.
“Artystkom” wolno nosić wyzywające stroje i wypinać się we
wszystkich kierunkach, ogólnie panuje duża tolerancja względem
celebrytów, artystów, piosenkarzy i aktorów. Mogą sobie pozwolić
na łamanie konwenansów, a nawet tego się od nich oczekuje. Dlatego
nikogo nie dziwi publika złożona z zachuścionych muzułmańskich
dziewczątek na przedstawieniu tranwestytów, którzy imitują
kopulacje na scenie. To przecież artyści, im wolno. Ale jakby
dziewczynka pocałowała chłopca publicznie, to spotkałaby się z
niesamowitym ostracyzmem społecznym, a w niektórych rejonach, także
z kamieniami.
Jawa
Wreszcie o 2 w nocy doplynełiśmy na
Jawę, do Surabai. Mieliśmy dwa plecaki, dwie torby przypięte po
bokach motoru, a ja 15-kilogramową paczkę na kolanach, którą
zamierzaliśmy wysłać do Polski. Około 4 nad ranem wyczerpani
dojechaliśmy do Malangu. Koniec sześciomiesięcznej przygody na
Borneo. Życie w drodze było bardzo męczące, ale momentami dawało
satysfakcję, zwłaszcza gdy byliśmy na trasie, trochę ciężej gdy
musieliśmy się socjalizować z bikersami, żeby dostać darmowy
nocleg. Taka motorowa prostytucja.
Malang
W Malangu jesteśmy legendą, a od
legendy wymaga się, żeby sprostała swojemu wizerunkowi. Także też
męcząco. Ale za to obejrzeliśmy dużo odcinków Vikingów i
wysłaliśmy paczkę. Podczas prześwietlania moja Karuhei dała nam
popalić. Na ekranie w miejscu, gdzie powinna być drweniana figurka
nagiej kobiety oplecionej wężem, widniała czarna plama. Kazano nam
pokazać zawartość. A, pamiątki z Kalimantanu. Przeszło. Karuhei
nie lubi Zbyszka, bo nie chciał jej kupić. Raz nasłała na niego
demona w nocy. Miejmy nadzieję, że nie zatopi statku i paczka
bezpiecznie dobije do Polski.Walczyliśmy w biurze imigracyjnym o
wizę, musieliśmy pojechać znowu do Surabai po jakiś podpis,
wstąpilismy na kawe na Madurę, która jest połączona z Jawą
pięciokilometrowym mostem. Trasa Malang - Surabaya obfituje w ciężarówki, busiki, autobusy i inne pojazdy wszelakiej maści. Wymijanie ich punktujemy następująco: samochód za jeden punkt, autobus za dwa, ciężarówka i szalone, zielone autobusy z Pandą za trzy.
W Malangu po staremu, choć inaczej. Mała
grupka ludzi rozmieszczona w różnych domach, które między sobą
rywalizują. Coś jak z Gry o Tron. Intrygi, wspólne imprezy i
uśmiechy, hipokryzja. Ale jednak jakoś domowo, choć nie do końca,
bo miejsce to samo, ale inni ludzie. Nowe postaci w malangowej
telenoweli. Podczas imprez zaczeliśmy rozmowy sterowane na tematy
abstrakcyjne. Debatowaliśmy czym jest wolność i każdy miał swoje
5 minut na wygłoszenie mowy. Akurat skończyliśmy oglądać Rzym i
bardzo przypadła mi do gustu rola mówcy. Następnym razem temtem
było szczęście, ale żeby przyspieszyć rezultaty każdy miał
napisać ogólną definicję szczęścia na kartce, a na drugiej
stronie, co każdego osobiście czyni szczęśliwym. Oczywiście
posługiwaliśmy się jezykiem angielskim, bo mieliśmy mieszane
towarzystwo (Polska, Indonezja, Wenezuela, Argentyna, Czechy,
Rumunia), a angielskie happy brzmi dość płytko. Umówiliśmy się
na kolejną rundę, tematem do rozważań ma być miłość. Może
też dokończymy definicję zdrady.
Yogyakarta
Obecnie jesteśmy w domu u Zoliego i
Vesny w Jogji. Jak już kiedyś pisałam to taki indonezyjski Kraków
pełen studentów, artystów, muzykow, malarzy i nieudaczników. Dużo
malowideł, szczurów i otwartej przestrzeni, mamy materac w
przechodnim pokoju, zastawiliśmy sie kilkumetrowymi abstrakcyjnymi
obrazami. Vesna jest specjalistką od tatuaży. Kilka dni bawiłyśmy
się w malowanie henną, ale strasznie szybko schodzi. Jesus (czyt.
Hesus) z Hiszpanii codziennie rano robi mi kawę. Pojechalismy do
domu indonezyjskiego artysty, a potem oglądaliśmy wschód słońca
z widokiem na wulkan Merapi. Merapi ostatnio wybuchło, ale nie tak
mocno jak Gunung Kelud, który zasypał popiołem miasta i wioski w
granicach kilkuset kilometrów. Co jakiś czas jest lekkie trzęsienie
ziemi, wtedy woda drga w szklankach, a wszyscy zgadują ile miało w
skali. Malownicze jawajskie drogi, zalane pola ryżowe, palmy
kokosowe i bananowe po obydwu stronach. Robienie wydmuszek i
malowanie jajek na imprezie u Słowaczki. Dużo młodych Jawajczyków
z długimi włosami, tatuażami i farbą pod paznokciami. Znów
zmęczeni. Fiesta pożegnalna dla Jesusa przed wyjazdem na Bali.
Tortilla de patatas, pasta z krewetek i paluszków krabowych. Dobrze
się zgrywa z Wielkanocą.
Jesus już wyjechał, zajęliśmy jego
pokój więc wreszcie dostało nam się odrobinę upragnionej
prywatności. Bardzo odpoczeliśmy w Jogji, Zbyszek śpi całymi
dniami, ja czytam, piorę, gotuję, powracam powoli do normalnego
życia. Po wielomiesięcznym touringu, przenoszeniu się z miejsca na
miejsce, nudnej pracy, utrzymywaniu stosunków towarzyskich z
bikersami potrzebowaliśmy schronienia bez żadnych wymagań,
uśmiechów i wywiadów skąd jesteśmy i co robimy. Nasi znajomi z
Jogji to mieszanka Europejczyków, którym nie spieszy się do domu,
gdzie nic na nich nie czeka i alternatywnych Indonezyjczyków, którzy
w swym stylu bycia bardziej podobni są do bule niż do reszty
swojego narodu. Vesna przypomina mi Blankę, a cała reszta
domowników krakowskie towarzystwo, trochę w rozkroku pomiędzy
szukaniem stabilizacji i chęcią dokonania czegoś wartościowego,
co czesto skutkuje zaburzeniem normalnego życia. Dlatego nie można
ich jeszcze zaliczyć do klasy średniej (praca, dom, rodzina), ale
też nie do absolutnych dekadentów (imprezy, artystyczny szał,
łamanie zasad). Tak gdzieś pomiędzy. Zarabiają na siebie, ale w
dorywczych pracach, są w okolicach trzydziestki, poparowani,
wynajmują wspólnie dom, choć już nie są studentami, każdy
rozwija jakąś pasję albo przynajmiej się stara. Podobne domy
młodych ludzi porozrzucane są w okolicach ISI, Akademii
Artystycznej, położonej na południu Jogji. Zapraszają się na
obiady, urodziny i okazjonalne imprezy. Wspólnie planują wycieczki
na plażę lub w góry. Zazwyczaj nie wychodzi, bo każdy po pracy
jest zbyt zmęczony i jedyne na co ma ochotę to odrobina alkoholu i
posiadówka ze znajomymi i dalsze planowanie, nie ruszając się przy
tym z sofy. Bardzo krakowskie, dlatego czujemy się jak w domu.
Zbyszek wygolił się po bokach i z tyłu głowy, w stylu Ragnara z
Vikingów i pasuje mu ta fryzura. Mnie dopiero teraz zaczęły rosnąć
włosy, bo podczas touringu na Borneo nie ruszyły nawet o centymetr.
Wyszukałam w googlach informację, że przyczyną mogło być
systematyczne napięcie mięśni karku i ramion, które zatrzymało
swobodny przepływ krwi do skóry głowy. Fakt, wielogodzinna jazda
na motorze z ciężkim plecakiem i spanie na podłodze nie sprzyja
relaksacji. Przecztałam jeszcze raz książkę Marcina i muszę
przyznać, że wcześniej jej nie doceniłam dostatatecznie. Z
dystansu lepiej widać jak dobrze ujmuje krakowskie towarzystwo, nie
chodzi mi o poszczególne postaci, ale o ogólną atmosferę. Marek
przypomina mi Mistrza z Dwanaście Świetlickiego. W
międzyczasie czytałam On the road Kerouac'a i bardziej mi
się podobało w oryginale niż niegdyś po polsku, gdy bodajże
pożyczyłam ją od Dominika. Doskonale rozumiem entuzjazm głównego
bohatera Sala Paradise, gdy ten opisuje swoje doświadczenie drogi:
“We were all delighted, we all realized we were leaving confusion
and nonsense behind and performing our one and noble function of the
time, move. And we moved! We flashed past the mysterious white
signs in the night somewhere in New Jersey that say SOUTH (with an
arrow) and WEST (with an arrow) and took south one”. My przekornie
kierujemy się na WEST, bo podobno na Zachodzie bez zmian, jak
to określił Dominik, w którymś ze swoich listów do Zbyszka, a
nam się teraz przyda odrobinę stabilizacji.
Vesna poleciała do Kualalumpur
przedłużyć wizę, a Zoli właśnie wrócił z Lomboku z potężną
siatką kiełbasy i bryndzy, przywiezionych przez znajomych Marceli
ze Słowacji. Szczur lata po kuchni, raz mi zbój przebiegł po
nodze. Gorąco niesamowite, aż nie chce się przed zachodem słońca
opuszczać domu. Skończyłam czytać Knots somalijskiego
autora, Nuruddina Farah o przygodach Cambary w zniszczonym wojną
Mogadiszu, pożyczone od Niemki Carmen. Już nie mam co czytać, a
czytać muszę na papierze, bo zazwyczaj Zbyszek okupuje nasz
niebieski laptop. W Tajlandii we Flapping Ducku mają dużo książek
to sobie coś wybiorę.
Yogyakarta - Malang
Wyjechaliśmy w naszą ostatnią trasę na Hondzie GL. Powinno nam to zająć około 10 godzin. Wyjechalismy o 10 rano, a dotarliśmy o 5.30 rano następnego dnia. Wybraliśmy mniejsze, alternatywne drogi, gubiliśmy się i krążyli po kilka godzin w tym samym rejonie. Tak jakby motor wiedział, że zostanie sprzedany w Malangu i nie chciał tam dojechać. W końcu popsuł się na środku drogi, łańcuch się wciął, zębatka i coś z biegami. Zbyszek musiał odkręcić koło i pojechać 7 km do najbiższej wioski do warsztatu, a ja pilnowałam jednokołowego motoru z torbami na poboczu drogi. Straszny upał. W końcu wrócił, przykręcił koło i pojechaliśmy dalej. Spotkaliśmy się w Ponorogo z bikersami CB, którzy zwyczajowo nas ugościli, dali koszulki i tradycyjny strój do tańca Reog. Czarna marynarka w azjatyckim stylu i bardzo szerokie spodnie jak do sztuk walki. Lubimy teatrlizację naszego życia więc jeden kostium więcej wniesie trochę radości i wzbogaci naszą kolekcję dziwnych ubrań.
Plany
Kupiliśmy bilety z Indonezji do
Tajlandii, gdzie zostaniemy miesiąc, a potem wylecimy z Bangkoku
27.05 do Warszawy z przesiadką w Oslo. Niestety nie da się wysłać
naszego motoru, a przynajmniej byłoby to bardzo trudne, a my już
jesteśmy zbyt zmęczeni na użeranie się z indonezyjskimi
instytucjami, zreszta nie ma juz na to czasu, także jesteśmy zmuszeni go sprzedać. Bardzo ciężkie przeżycie. Bardzo.
Jak strzelić sobie w kolano, a
potem iść dalej.
Tajlandia
Zmierzamy zatrzymać się na dwa dni w
naszym ulubionym hostelu Flapping Duck niedaleko Khao San, a potem
pociągiem pojechać na północ do Buddyjskiego Klasztoru koło Mae
Hong Son, w którym byliśmy już w sierpniu. Po medytacjach Zbyszek
będzie tłumaczył Lagrime di San Pietro, a ja czytać ksiązki, bo
mnisi mają całkiem przyzwoitą biblioteczkę. Albo potłumaczę z
indonezyjskiego mity dayakowe. Zajrzymy też na ekofarmę w Paiu, jeśli pobyt będzie bezpłatny, to na niej zostaniemy. Potem znów na południe do Bangkoku
spotkać się z Tamasem, naszym węgierskim przyjacielem i 27.05
wylecieć do Polski.
Polska
Pierwsze kilka dni w Warszawie z
Wojtkiem, potem Kraków, Gdańsk, a w lipcu na Słowację do wioski
ekologicznej spotkać się z Vesną, a w sierpniu może na Rainbow
Festiwal na Węgrzech. Potem zaczniemy dryfować.
|
Acara Pindah Sandung |
|
panie dayaczki przygotowują sie do rytuału |
|
papierosy, kadzidełka, olejki i puder dziecięcy :) |
|
Mięsko na rytuał |
|
liście betelu do żucia |
|
Pak Willy były wojewoda, sponsor imprezy |
|
stara sie dostać do parlamentu |
|
Pieski w Puruk Cahu |
|
Rondo w Puruk Cahu |
|
Strażnik sandunga |
|
Sandunk - dom kości |
|
Dayacy od zawsze poluja na dzikie świnie |
|
krew kogutów potrzebna do rytuałów |
|
Koniec drogi, brak mostu, trzeba motor na łódkę |
|
Przeprawa przez rzekę |
|
Na rzece |
|
Kolejny sandung przy drodze |
|
Drogi na Borneo |
|
Cień, nasz jedyny towarzysz podróży |
|
Naprawa łańcucha |
|
Wielkie czarne mrówki |
|
Po polowaniu |
|
Psia ochrona |
|
Uśmiech |
|
Duriany, śmierdzące owoce |
|
Koguty tez lubia duriany |
|
Chatka, w której nas przyjeli |
|
Duriany |
|
Chatka Dayakowa |
|
Kuchnia |
|
Przyprawy |
|
Raciczki |
|
Palenisko |
|
dzika świnia na patelni |
|
Naprawa motoru |
|
Motor na pęknietej dętce |
|
bez powietrza w tylnym kole |
|
dalej bez powietrza, żadnego warsztatu ani wioski, żeby wymienić dętkę |
|
Nareszcie wymiana dętki |
|
czekając na prom |
|
Drogi na Borneo |
|
Borneowski dziki kot, jakiś leopard czy pantera |
|
rytualne słupy |
|
a w byczym rogu wino ryżowe |
|
Muara Teweh, Kalimantan Środkowy |
|
Spławianie bali |
|
nocne naprawy |
|
Malang, wino i Bam |
|
Jawajska maska na misiu |
|
Pantai obok Goa Cina |
|
Most na Madurę |
|
Madura |
|
Kawa na Madurze |
|
Młode kokosy, trzeba odciupać góre, włożyć słomkę i pić, pić, pić |
|
Jawa, pola ryżowe |
|
Zalane pola ryżowe pod Jogją |
|
zagubiona ścieżka |
|
koniec ścieżki |
|
Vesna i Jesus |
|
pole ryżowe |
|
Wulkan Merapi |
|
Wielkanoc |
|
Vesna uczy chłopców jak robić wydmuszki |
|
Huda z kolegą dmucha wydmuszki |
|
z kwiatuszkiem wygotowane w cebuli |
|
obraz Hudy |
|
W domu w Yogyakarcie |
|
Kiti, była lokatorka domu w Jogji |
|
Dom w Jogji |
|
Bikersi w Ponorogo |
|
Przed odjazdem |
|
Amir odwozi nasza Honde do nowego właściciela |
|
Farewell |
Sprzedana. Za trzydzieści i pięć srebrników. Pada. Niebo płacze, a my wraz z nim.
A oni towarzyszyli mi w bólu, głośno, kliknij w link, musi być bardzo głośno, szklanka się przyda:
Mój Piotr, Piotrze, już niedługo zawitam na Rakowicki, to się zobaczymy (wybacz, ale nie jesteś jedyny, wpadnę też do Profesora Flisa)
Ave! Ave! A.... Czyżykiewicz
Konsekwencje mego trybu życia
Jazzz, Madame, Monsiuer
Bieg lat
Sam na sam
East meets East
Bregovic, concert in Serbia
Preisner
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz