ZBYSZEK JANCZUKOWICZ
Pierwszy dzień na Borneo, za nami dwa
długie tygodnie w Malangu, o których może potem, po przerwie
powracamy do bloga.
Powoli zdrowieję, to znaczy nie mam
już gorączki, dreszczy i zawrotów głowy, został suchy kaszel, a
to pestka. Najciężej było zaintalować sakwy na motor i przejechać
120 kilometrów do portu w Surabai, ponieważ, jak to zresztą być
musi, zawroty głowy przeszkadzają w utrzymaniu równowagi na
pojazdach o mniej niż trzech kołach. Dalej szukanie biletów, czyli
kilka godzin kłótni z naszymi braćmi muzłumanami, którzy
uważają, że nasze pieniądze znajdują się po złej stronie
barykady i trzeba wskazać im właściwą drogę. Zmiana przyszła w
ciągu 24 godzin przeleżanych na promie, brudnym, zatłoczonym,
pięknym i pełnym życia. 19 godzin przeprawy przez morze plus 5
godzin opóźnienia w porcie. Znaczy to, że weszliśmy po ciemku i
wyszliśmy po ciemku, a słońce wzeszło i zaszło nad pełnym
morzem bez śladu niczego. Niewyobrażalnie gorąco, bo to na północ,
czyli w stronę równika, który zresztą mamy zamiar przekroczyć
motorem wzdłuż wschodniego wybrzeża. W klasie 'ekonomi' leżące
miejsca dla wszystkich (chyba że będzie jakieś święto, bo tu
nikt nie liczy ani nie numeruje biletów), to znaczy 1,75 x 0,5 metra
materaca, na którym przeleżałem większość czasu we własnym
pocie i niespodziewanie obudziłem się całkiem zdrowy.
Jak czytelnik już zauważył, post
pełen jest polskich znaków. Biorą się one z pięknego
niebieskiego laptopa z miękką gumową klawiaturą, (mój laptop
powędrował do Budapesztu żeby nie trafić na Borneo) który
kupiliśmy dla Pati za ostatnie pieniądze, wychodząc z założenia,
że bez laptopa nie znajdziemy pracy w Tajlandii.
Bardzo przyjazne stworzenie ten laptop,
można sobie leżeć w łóżku i pisać bloga, czekając na wschód
słońca. Dzień skończył się bowiem dobrze i bezpiecznie, w
wygodnym i relatywnie tanim hotelu w mieście Banjarmasin, które
słynie z unikatowego 'dryfującego targu'. W miejscu połączenia
rzek zbierają się setki mniejszych i większych łodzi, którymi
spływają do portu wszelakie dobra z całej południowej części
wyspy (wyspa ta jest skąd inąd dwa razy większa od współczesnej
Polski), drudzy kupują od pierwszych i część sprzedają trzecim,
a część gotują lub smażą (lub obdzierają z piór) od razu na
łódkach i sprzedają na środku rzeki. Podobno za stół służy
deska położona tymczasowo pomiędzy dwoma łódkami. A cała ta
impreza zaczyna się tuż przed świtem słońca i kończy na długo
przez czasem, w którym prawdziwi filozofowie lubią się budzić.
Stąd łatwiej będzie poczekać kilka godzin, pojechać na targ,
najeść się i wtedy na porządnie pójść spać.
Pierwszy kontakt z wyspą. Statek
powolym uderzeniem w wiszące opony parkuje w doku, więc zbiegamy po
rzeczy i dalej w dół do motoru. Siedzimy na motorze, otwierają się
drzwi dolnego pokładu, widać światła Kalimantanu, zapalam silnik.
A tutaj kładka okazuje się piąć w górę do poziomu doku tak, że
pieszemu trudno podejść, gdyby nie małe metalowe ząbki dla
podparcia butów. Piesi jakoś wchodzą. Pytamy, co z pojazdami, a
uśmiechnięta obsługa (dalej Jawajczycy) odpowiada, żeby poczekać
do rana. Nikt nie zaplanował, że będzie odpływ, witajcie w
Indonezji. Pytam, czy pomogą wnieść motor albo jakoś wciągnąć
go na linie, odpowiadają 'tidak boleh', t.j. 'nie wolno'. Na
szczęście podparli mnie i jakoś wyciągnęli, kiedy zacząłem się
ześlizgiwać próbując wepchać motor sam pod górę, z plecakiem
na brzuchu i zatrzaśniętym kaskiem, inaczej 110 kilo hondy
stoczyłoby się z hukiem w dół na tłum gapiów. Patrycja
przybiegła z sakwami i odjechaliśmy szybko bez komentarza, żeby
nie dać się złapać policji i prawdopodobnej opłacie za 'stempel'
czy coś takiego.
Kontakt drugi. Sam Banjarmasin wyglądał
na opuszczony, przynajmniej późnym wieczorem, nikogo na ulicy,
sklepy pozamykane, natomiast jakimś cudem w sześciu hostelach pod
rząd słyszymy 'full'. W ostatnich dwóch nawrzeszczeliśmy na
wszystkich dookoła, że przecież pokoje są ewidentnie puste, ale
nic to nie dało. W siódmym z kolei obojętna (czyli miła)
atmosfera, cennik i standardowa rejestracja, na korytarzu, co
zaskakujące, posprzątane, a automat z wodą pitną działa. Po
przysznicu przeczytałem dokładniej jeszcze raz przewodnik Lonely
Planet, hostel jest wymieniony i polecany, plus notka, że właściciel
nie akceptuje prostytucji. Zgrabny przekaz nie-wprost, że reszta
dzielnicy (a to właściwie centrum) nie akceptuje białych turystów
w parach. Widocznie dochód z wynajmu samego pokoju nieatrakcyjny, a
towarzystwo sztywne, jeszcze doniesie na policje albo się obrazi,
jak kaski znikną w trakcie nocy.
Na szczęście, nasz hostel jest
wygodny i wygląda na bezpieczny. Wi-fi coś nie dochodzi na drugie
piętro, więc rano zejdziemy na dół, napijemy się kawy, bo
automat ma też gorącą wodę, i wyślemy post. Zaczęli śpiewać
na dachach, więc czas się kłaść. A już niedługo floating
market.
Cieszę się z powrotu do zdrowia Zbyna. Życzę mniej przygód w stylu Indiany Jonesa (wyprowadzenie motoru z promu). Smutne z tymi rozmiarami prostytucji. Przeczytałem w Wiki, że miasto praktycznie ma taką samą temperaturę przez cały rok, co wynika chyba z bliskości równika. I że nie ma właściwie pory suchej, czego nie zazdroszczę. Podali w necie nazwę lokalnej potrawy: soto banjar (jakaś zupa).
OdpowiedzUsuńA od kiedy ma być ta praca, o której pisaliście wcześniej?
od 21.10.2013 czyli już tuż tuż. Właśnie szykujemy się do drogi. A soto to taki rosół z ryżem, zabarwiony na żółto kurkumą :)
OdpowiedzUsuń