ZBYSZEK JANCZUKOWICZ
Nie wiadomo jak i kiedy, nagle zrobił się marzec. W Polsce
zazwyczaj oznacza to topnienie ostatnich śniegów, budzenie się
przyrody do życia, pierwsze spacery i ewentualnie pierwsze pływanie.
W Indonezji, oczywiście, nie oznacza to nic. Czas bowiem tu nie
płynie, nie ma pór roku, czasem pada więcej, czasem mniej, ale nie da się tego
przewidzieć i niczego to nie zmienia, pomijając już że i tak
nikomu nigdzie się nie śpieszy. Zamiast czasu jest nieruchome
gorące powietrze i tropikalna gorączka. Świat tropików nigdy nie
kładzie się spać i nigdy w pełni się nie budzi, bezwładnie
zawieszony w tej pół-świadomej duchocie, której nie wyobrazi
sobie nikt, kto nie spędził tutaj pełnego roku.
Wypomniano mi, zresztą słusznie, że od dwóch miesięcy nic nie
piszę. Wiem, że pisać powinienem, bo to prawie jedyny kontakt z
Polską, do której przecież całkiem niedługo chcę wrócić.
Przeszkadza w tym po części brak upływu czasu, o czym już
wspomniałem, po części mój sakralny stosunek do tekstu pisanego,
który kontemplację pustej kartki stawia ponad próbami jej
zapisania, ale o tym kiedy indziej. A po części powodem było
bardzo konkretne doświadczenie, od którego może zacznę.
Na Święta i na Nowy Rok odwiedzili nas Węgierscy znajomi z
Malangu, Tamas ('s' czyta się jak 'sz") i Zoli, promem i na
motorach, z dwoma dziewczynami, tj. jedną koleżanką i jedną
dziewczyną, jedną też z Węgier, jedną z Anglii. Wyjechaliśmy
przywitać ich na Tanjung Puting, słynnym na świecie rezerwacie
orangutanów, ok 500 km na zachód od naszej Palangkarai, w której
ledwo co się wtedy zadomowiliśmy. Do samego parku my zresztą nie
weszliśmy, z racji pakietów cenowych dla zachodnich turystów.
Natępnie spędziliśmy dwa dni w naszym mieście, po czym
pojechaliśmy wszyscy razem w górskich okolicach Loksado spędzić
Nowy Rok, ok 500 km na wschód. Pierwsze minuty roku 2014, oby nie
był to zły omen, spędziliśmy o suchym pysku, jako że pomiędzy
zaliczaniem kolejnych wodospadów i miejscowych świątyń, nie
starczyło czasu rozejrzeć się za lokalnym winem. Powrót już
osobno, bo oni się śpieszyli, a my mogliśmy sobie pozwolić na
leniwy dzień w okolicach Negary, skąd pochodzą, załączone już
wcześniej przez Patrycję, kluczowe dla naszego bloga zdjęcia
wodnych bawołów.
Gdyby rozrysować mapę Kalimantanu, nanieść na nią wszystkie
nasze daty i trasy, to wyjdzie, że powodem trzymiesięcznego
osiedlenia się w Palangkarai były te właśnie odwiedziny
znajomych. Jako że przez poprzednie dwa miesiące nie spotkaliśmy
na naszej wyspie białego człowieka, oczekiwania towarzystkie rosły,
tak że z ochotą przyspieszyliśmy o dwa tysiące kilometrów nasz
przyjazd ze wschodu na południe, z Samarindy i Balikpapanu do
Palangkarai. Tuż po Nowym Roku natomiast, byliśmy zbyt wyczerpani
finansowo, emocjonalnie i zdrowotnie, aby kontynuować tryb podróży.
A jak wrażenia ze spotkania z białym człowiekiem? Widocznie
zdziczeliśmy już (a przynajmniej ja) na tym Borneo, ponieważ
spotkało nas szokujące rozczarowanie. Niby troszeczkę sobie
pogadaliśmy, niby gdzieś tam sobie pochodzilismy, to jednak
ozdwyczajonemu od cywilizacji człowiekowi chce się wyć. Zamiast
starych dobrych znajomych, spotkaliśmy chodzące persofinikacje ich
osobistych blogów.
W fotografii mamy do czynienia z miejscami dobrze i źle
oświetlonymi, z widokami układającymi się w perspektywę zręcznie
obejmowalną aparatem oraz z widokami pięknymi, ale nie dającymi
się zamknąć w obiektywie. W podróży podobnie, są przygody
świetnie pasujące do dziennika, pełne atrakcyjnych nazw i zdjęć,
przeżycia łatwe do streszczenia, ale też przygody spoza katalogu i
przeżycia trudno wyrażalne. Tych drugich nie mieliśmy w ogóle.
Ciała naszych znajomych poruszały się jak zombie na amerykańskich
filmach klasy B, od jednego puktu atrakcji do drugiego, a niejasna
chmura przeżyć i rozmyślań unosiła się jak nieistotny dodatek
wokół tkanki zdjęć i komentarzy w internetowym dzienniku podróży.
Zniesmaczony i zawiedziony, przez dwa miesiące nie zaglądałem na
waterbufallo, dlatego też, że o tym właśnie trzeba było napisać.
Zrobione. Zaległości postaram się odrobić. Z pełną jednak
świadomością, że jeśli jakikolwiek rodzaj dziennika, bloga czy
pamiętnika przekroczy szlachetne prawa opisu, to nie zostanie po nas
więcej niż plama grafitti na murze.
Co to więc są te nasze trzy miesiące w Palangkarai? Z jednej
strony, skutek nieporozumienia towarzystkiego i logistyczna
konieczność. Z drugiej, szczęśliwy traf i nowe horyzonty. Z
pierwszej, niespotykane gdzie indziej na Ziemii natężenie komarów,
tropikalne dreszcze i gorączki oraz poniżające i rasistowskie
warunki pracy za ten idiotyczny tysiąc złotych, który by nam
wystarczył do wolności. Z drugiej, szerokie ulice i ronda,
majestatyczne budowle ze skośnymi drewnianymi dachami, muzea i różne
ciekawe organizacje kulturowe Dayaków, relatywnie tolerancyjna
atmosfera oraz spokój i cisza (niecałe pół miliona mieszkańców,
a dookoła puszcza). Palangkaraya to chyba najładniejsze i na pewno
najlepsze do zamieszkania miasto jakie znamy w Indonezji. A poza tym,
ludzie, znajomi i przyjaciele. Przez dwa miesiące bez większych
ograniczeń (pomijając czas wzmożonej gorączki, kiedy czasem
ciężko już było wgramolić się na siedzenie i odpalić z kopa
motor) robiłem to, co tak bardzo lubię i sobie cenię, a za co
krewni i znajomi tak mnie krytykowali przez ostatnie dwa lata w
Polsce, tj. w miarę beztrosko spędzałem czas z ludźmi. Trochę
mnie to kosztowało wypalonych papierosów, bo inaczej się tu nie
da, no ale trudno, zadbamy o siebie po powrocie. Za piwo może robić
lokalne wino ryżowe (barem albo anding), już za długo
nie narzekajmy, jest tanie i naturalne, bez konserwantów. Gdbyby
jeszcze dali ścieżki dla pieszych i park, to byłoby podobnie do
Krakowa.
A ludzie? Znalazło się inteligentne, młode i całkiem otwarte
towarzystwo. Pierwszy, jakiego złapałem po długim procesie
selekcji, nazywa się Yuyus, fotograf, przewodnik, leń i nierób,
bogata szanowana rodzina, dom w centrum miasta, długie włosy,
brzuszek, dwukrotnie żonaty, nigdy nie mieszkał z żoną, ma 37
lat, a wygląda na młodszego ode mnie, zresztą zadaje się tylko z
młodzieża i studentami. Perełka. Wyważony, wyluzowany, zupełnie
pozbawiony indonezyjskiej cechy narodowej, tj. snobizmu podszytego
kompleksami, zna się na białych i można z nim normalnie
porozmawiać. Kolega Yuyusa, Cecep, 23 lata i już gruby, z zawodu
pielęgniarz, ciągle się śmieje i żartuje, studiował w Jakarcie,
na wycieczkach wspina się po drzewach, skacze do rzeki z najwyższych
gałęzi, czasem poluje z ojcem na dzikie świnie w lesie za miastem,
z dzidami, bez broni palnej (czekam aż uda mi się dołączyć). A
wokół kilka grup też wcale nie głupich kolegów Yuyusa i Cecepa,
studentów UNPAR, University of Palangkaraya, młodych Dayaków
którzy będą dalej tworzyli to rozwijające się miasto,
rozmawiałem z nimi na różne tematy, mam nadzieję, że w
przyszłości nie podkulą ogonów i wykopią panoszących sie
Banjarów spowrotem do Banjarmasinu. Są też chłopaki z klubu
Vespy, kiedyś mieli dredy, teraz niestety już ścięte, być może
jak zapisywali się do pracy, ale dalej się trzymają, można wpaść
do nich do warszatu kiedykolwiek bez zapowiedzi, siedzieć i robić
co tylko się chce, łącznie z leżeniem i przesypianiem gorętszej
połowy dnia na chłodnych kafelkach za ladą warsztatu, gdzie nikt
nie widzi, bo wszystkie Vespy w mieście podkręcili i wymalowali do
granic już dwa lata temu i więcej roboty w warsztacie nie ma, z
głośników leci za to reggae, tego przynajmniej nie można im
zapomnieć.
A z mniej młodzieżowych kontaktów, to Patrycja już chyba coś
pisała: jest Borneo Institut i Pak Jagau, samotny NGO, który
właściwie nic nie robi, bo jest za mały, ale za to dużo rozmyśla
i pielęgnuje w tajemnicy przed rządem indonezyjskim idee
separatystyczne (które ja całym sercem popieram, gdyby wszyscy
tutaj nie byli tacy strachliwi, to jeszcze trafiłaby się jakaś
bajroniczna przygoda...); jest GMKI, czyli grupa chrześcijańskich
studentów pochodzących z okolicznych wiosek, dla mnie osobiście
trochę zbyt skromni i porządni, ale szanują własną kulturę,
dużo dyskutują o lokalnych problemach prawnych i ekonomicznych, a
poza tym sami trenują tańce z mandałami; jest Nila Riwut i
kawiarnia rodziny Riwutów, Nila to córka pierwszego gubernatora
prowincji, postaci niezwykle tutaj szanowanej, a po części
legendarnej, biorąc pod uwagę opowieści o mistycznych miejscach i
zdarzeniach, w których brał udział, aby ostatecznie Kalimantan
Środkowy odłączył się od Południowego, gdzie stolicą jest
Banjarmasin; jest Majelis Adat Dayak, ci też przeważnie spędzają
razem długie godziny w swojej siedzibie, ale tym razem jest to
wielki drewniany dom zbudowany na prawie trzymetrowych palach z
ulinu, a grupa ponad pięćdziesięcioosobowa, więc bardzo
przyjemnie siedzi się między palami, gra na kecapi, popija
barem, zajada kelakei i inne rzeczne zieleniny, to
zresztą oni kilka lat temu postawili się, zorganizowali protest na
lotnisku i nie pozwolili zejść z samolotu szefowi FPI, Front
Pembela Islam, para-militarnej organizacji terrorystycznej
akceptowanej przez rząd Indonezji, przed którą drżą ze strachu
młode pary przed ślubem, kobiety nienoszące chust na ulicach,
sprzedawcy napojów alkoholowych, chłopacy w długich włosach i
inni prowokatorzy w prawie wszystkich prowincjach poza Kalimantanem
Środkowym.
Każde ze wspomnianych miejsc zasługuje na jeszcze przynajmniej
kilkakrotne odwiedziny, a z niektórymi widziałem możliwości
długoterminowej współpracy. Im dłużej w Palangkarai, tym
owocniej. I dlatego w czwartek pakujemy rzeczy do sakw, sakwy na
motor, i uciekami przez Jawę (i być może przez Bangkok) do Polski,
a ja z opowieści o szczegółach przeskakuję do wniosków ogólnych.
Jesteśmy w Indonezji już półtora roku, a jeszcze nie nauczyliśmy
się widzieć tego, co mamy przed sobą. Zamiast tego co aktualne,
widzimy potencję i możliwości, zamiast zwiedzać i oglądać,
zastanawiamy się, jak to by było tu czy tam zamieszkać. Tydzień w
jedym miejscu i już powoli zapuszczamy korzonki. Wokół Palangkarai
nie byliśmy jeszcze w wielu miejscach, jeziorach, świątyniach,
wioskach, parkach narodowych czy konserwatoriach orangutanów, za to
rozciągnęliśmy całkiem szeroką sieć znajomości, która pozwala
nam się bardziej od środka zorientować w krwiobiegu miasta.
Wszystko to bardzo fajnie, zgodnie z wartościami, przy których
obstajemy. Tylko że zaraz zmiana miejsca, a my zamiast doświadczeń,
które można by zapamiętać i opowiedzieć, mamy zebrane
doświadczenia, które łączą nas z lokalną społecznością. Może
coś tam i zapamiętamy, ale wyżłobione miejsce pozostanie puste, a
nowootwarte możliwości zostaną przecięte.
W Malangu było podobnie. Jako jedyni z programu Dharmasiswa,
mieliśmy dom z kuchnią, pokojem gościnnym, kotem, lodówką i
balkonem do palenia papierosów. Częściej przyjmowaliśmy gości,
niż jeździliśmy w gości, a to odwrotność ducha programu.
Oczywiście, jako jedyni spotykaliśmy się z Indonezyjczykamy,
którzy nie mówią po angielsku, nie pochodzą z bogatych rodzin i
nie mają wiele "atrakcyjnego" do zaoferowania. Przez rok w
Malangu ani razu nie wszedłem do żadnego z modnych klubów, gdzie w
piątki i soboty białe darmasiswy piły drinki i bawiły się z tą
nowocześniejszą częścią lokalnej młodzieży. Dalej pamiętam za
to, jak trafić do najlepszego krawca w mieście, który szyje
wszystko z plecakami lepszymi niż ze sklepu włącznie, gdzie jest
punt skupu i sprzedaży metalu, w którym wytną i zespawają ci co
tylko sobie wymyślisz, gdzie nielegalnie sprzedają arak i
jak sprawdzić, czy jest bezpieczny, gdzie jest mały meczet, w
którym lekko szalony imam mistycznymi sposobami czyni cuda w
naprawie fizycznej motorów w zamian za symboliczny pieniążek,
konfidencję i modlitwę, gdzie siatka pijaczków spod dworca
autobusowego organizuje rozgrywki szachowe (doszedłem mniej więcej
do półfinałów), kto i gdzie sprzedaje zakazane substancje czy z
kim należy się skontaktować, jeśli chcemy wdać się w tradycyjny
jawajski trans, czy to prywatnie, czy w czasie obchodów kuda
lumping, na to trzeba jednak uważać, bo transu się nie
pamięta, a w jego czasie zdarza się nie tylko taniec, ale na
przykład biczowanie i połykanie łamanego szkła, chociaż pewni
znajomi mówią że na drugi dzień nic się nie czuje, ja sam jednak
nie próbowałem.
Mimo że zamierzamy wpaść do Malangu na kilka dni (czekają tam
formalności w urzędzie), to to wszystko zostało już przecięte,
nasze roczne aktywności nagle przestały wywoływać skutki. To samo
pojutrze stanie się z Palangkaraią. Oczywiście, nie chodzi mi o
sentymentalną refleksję, ale o wskazanie powodu, dla którego
trzeba już wracać. Jeśli nie potrafimy czerpać przyjemności jak
turyści, to trzeba spakować manatki i zbierać się do domu, inczej
jeszcze Indonezja stanie się domem, a tego nie chcemy. Dlaczego?
Pomijając już, że to paskudny, ignorancki kraj, zacząłem
obserwować na sobie pewne zmiany fizjonomiczne i psychologiczne,
którym nie mogę pozwolić dalej się rozwijać. Kiedy wskazówka
się obróci i minie pierwszy pełny rok, mimo że żadnych pór roku
nie było, ciało i umysł zaczynają powoli odchodzić od normy,
zaczyna się tropikalna gorączka i duchowa insomnia.
Istotne zmiany dotyczą mięśni twarzy, głównie powiek i
policzków. Za dużo uśmiechania. W Indonezji, jeśli nie wynajmiemy
sobie hotelu, prywatnego samochodu z kierowcą i sztabu przewodników,
którzy skutecznie odgradzaliby nas od otaczającego świata, musimy
się uśmiechać. Na ulicach i drogach, w sklepach, szkołach,
restauracjach, uśmiecha się każdy do każdego, właściwie bez
przerwy. Brak uśmiechu odbierany jest jako obraza. Poważny wyraz
twarzy utrudnia podstawowe czynności życiowe, takie jak zamówienie
obiadu czy zakup papierosów w sklepie. Może trudno sobie wyobrazić,
jeśli mieszkamy na stałe w polskim mieście, ale tutaj pani za ladą
prawdopodobnie nie zrozumie logicznego przekazu w jej rodzimym
języku, że oto chcemy dokonać zakupu jednej paczki papierosów tej
a tej marki, które widoczne są tuż za ladą. Jeśli nie
rozciągniemy policzków na boki i nie przymróżymy lekko oczu, pani
za ladą prawdopodobnie ucieknie, udając że ona wcale tu nie
sprzedaje, albo wybuchnie nerwowym śmiechem oznaczającym bezradność
i wyłączenie funkcji kognitywnych, albo wyciągnie telefon
komórkowy i ze spuszczoną głową zacznie kurczowo czegoś w nim
szukać, aż sobie nie pójdziemy. Jeśli jednak uśmiechniemy się
grzecznie, możemy mówić i po chińsku czy węgiersku, jakoś się
uda.
Wiadomo, dieta uboga w wapno i zanieczyszczona woda bieżąca
powodują wypadanie włosów i słabnięcie zębów. Tym jednak się
nie przejmujemy, ponieważ spodziewamy się, że kilka miesięcy w
europejskich warunkach przywróci nas do normy, w końcu człowiek
jeszcze młody i łatwo się regeneruje. Z policzkami i powiekami
jest jednak gorzej, powstają bowiem zmarszczki, a głupkowaty wyraz
twarzy nie schodzi nawet jak już jesteśmy sami w domu (obserwacje
przy lustrze). Ostatnio zauważyłem, że uśmiecham się już
bezwiednie, do kogokolwiek na ulicy, kto może mnie znać, albo do
znajomych w pobliżu, jak już tematy się wyczerpią. A przecież od
bardziej zaufanych kolegów w Polsce (mówię poważnie i pozytywnie)
dostanę od razu po twarzy, jeśli zacznę ich witać automatycznym
uśmiechem jak do idiotów. Trzeba będzie uważać. W nadziei, że
to nie jest permanentne, pakuję się i wracam do domu.
Na samych zmarszczkach na policzkach się nie kończy. Za zmianami
fizjonomii idą dyspozycje emocjonalne i intelektualne. Nie pamiętam
już, kiedy kogoś otwarcie skrytykowałem, tutaj bowiem to się nie
zdaża, tutaj wszyscy z wszystkimi się zgadzają. I niech tak sobie
żyją długo i szczęśliwie. Problem polega jednak na tym, że i
ja, niestety, w tym podgorączkowym uśpieniu, zaczynam coraz
częściej zgadzać się ludźmi. Może dlatego, że wkurzanie się
na nich kosztuje zbyt wiele emocji, pomijając już że jest
zasadniczo bezpłodne. Tutejsze społeczeństwo, poprzez podświadome
reguły komunikacji, nagradza potulność i cielęcość, brrr, i
uwieżcie mi, że ciężko się przed tym bronić. Umysł powoli
usypia i pewne części kory, np. te odpowiedzialne za krytykę,
dystans i ironię, nieużywane, obumierają. Obawiam się, że po
powrocie będę jakiś głupszy, proszę, zwróćcie mi uwagę jeśli
tak będzie. A przecież, jak to już gdzieś kiedyś pisałem, nie
ma prawdy bez ironii, a bez prawdy nie ma szczęścia (wersja ważna
dla Europejczyków). Trzeba wracać, póki jeszcze zdaję sobie z
tego sprawę. Ledwo już pamiętam, jak to jest wyrażać jakąś
świeżą myśl, Patrycja wie już bowiem wszystko, co myślę, a
żaden Indonezyjczyk i tak nie jest w stanie tego zrozumieć.
Pamiętam tylko, że rozmawianie i wyrażanie myśli to było moje
życie zanim nie przylaciałem na Jawę. Oczywiście, tutaj też
siedzę na tych ich plastikowych krzesełkach i całymi wieczorami
gadam z ludźmi, jednak poza pewne granice wyjść się nie da. Z
mojego punktu widzenia, granice Indonezji da się przekroczyć tylko
fizycznie, najlepiej samolotem.
Kończę, bo zaczynam się czuć, jakbym strzelał do strachów na
wróble.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz