ZBYSZEK JANCZUKOWICZ
13 maja, Wisakha, święto Wielkiego
Buddy, dzień urodzin, oświecenia oraz śmierci Gautamy Sakyamuniego, zwanego
Buddą, ponieważ dostąpił oświecenia, ta sama data, pełnia księżyca szóstego
miesiąca indyjskiego kalendarza, jak Boże Narodzenie i Wielkanoc razem wzięte.
W klasztorze ponad sto osób, w większości Tajowie przybyli na celebracje, plus
kilku białych na stałym pobycie. Pojawiło się jeszcze więcej kwiatów, w
pięknych, nauralnych i eleganckich bambusowych doniczkach oraz więcej jedzenia,
cukierki, ciastka, kilka rodzajów kawy trzy w jednym, ryż, kleik, makaron,
ziemniaki i, nomen omen, wegetariański gulasz z grzybkami. Buddyści każde
święto celebrują na wesoło.
13 maja, to znaczy od 8 dni
siedzimy w leśnym klasztorze, tym samym co pół roku temu, jeszcze przed Borneo.
Cisza, spokój, medytacja i lenistwo. Właśnie leżę na macie w swoim domku, nade
mną wiatrak szumi na pełną moc, drewniane okna pozamykane, żeby nie wpuszczać
gorąca, ściany z bambusowych i bananowcowych mat, z boku zwinięta moskitiera,
której nie używam, ponieważ od małego nie lubię firankowatych białych
materiałów, da się przeżyć, chyba przywykłem już do towarzystwa małych
latających istot, które tak naprawdę nikomu nic złego nie chcą zrobić, na górze
sufit upleciony z liści jakiegoś lokalnego drzewa, stylowy i praktyczny, co
trzy lata trzeba go wymieniać, ale jest tani w produkcji i lepiej ochładza dom
niż chamska blacha.
Tuż obok mojego domku, który
zamykam szczelnie, żeby nikt nie widział, właśnie kończy się chodząca medytacja
i zaczyna się siedząca. Tajowie praktykują w nadziei uzyskania dobrych meritów,
co przekłada się na wrodzenie się w bogatszą i wyżej usytuowaną rodzinę w
następnym wcieleniu, biali w wiekszości w nadziei uzyskania oświecenia albo
pokrewnego stanu umysłu, przybierają przy tym bardzo filmowe pozy i natchnione
miny, trochę jak z reklamy dietetycznych jogurtów. Niestety, osobiście nie
wierzę ani w merity, tj buddyjskie zasługi, ani w mądrość płynącą z medytacji.
Jestem jednak, ogólnie rzecz biorąc, przyzwyczajony do przebywania w miejscach,
do których nie pasuję i nie odczuwam tu jakiegokolwiek zgrzytu.
Wręcz przeciwnie, nasze miejsce,
Wat Tam Wua Forest Monastery w prowincji Mae Hong Son, zachwyca mnie i
inspiruje. Położone jest w pięknej dolinie między dwoma niewielkimi ale
skalistymi górami, obok wąskiego pola ryżowego uprawianego przez tajską rodzinę
sąsiadującą z klasztorem, przez środek płynie bystra rzeczka, podzielona na dwa
nurty w celu lepszego nawadniania, dużo drzew, w tym owocowych, mango, nanka,
papaja, tu i ówdzie mały ogródek warzywny, kilka mostków przez rzeczkę, kilka
większych domów, służących za dormitoria w czasie, kiedy więcej ludzi przepływa
przez klasztor, pomiędzy nimi małe drewniane domki na palach wyglądające jak
bungalowy, ale nazywane kuti, ponieważ to nie resort, ale świątynia.
Po drugiej stronie rzeki, na zboczu
góry, w której mieści się także Jaskinia Medytacyjna, podobno ważne miejsce na
wewnętrznej religijnej mapie Tajlandii, mieszkają w swoich własnych małych kuti
leśne mnichy, krążą po lesie w pomarańczowych ubraniach, wyglądających jak
prześcieradła, ale nazywanych tunikami, mają wyprostowane, eleganckie postawy,
dużo medytują i mało jedzą. Czym się zajmują w środku swoich kuti, nikt nie
wie, ale podejrzewam, że nie mają tam laptopów ani internetu, jak to jest np u
krakowskich Dominikanów albo w Paradyżu koło Świebodzina.
Wbrew obiegowym opiniom, mnich do
mnicha niepodobny, każda grupa mnichów to zbieranina charakterów i zwyczajów.
Mamy dostojnego Mnicha Nauczyciela, zawsze ten sam spokojny wyraz twarzy,
chodzi powoli równym krokiem, w trakcie medytacji nie rusza się i wygląda
poważnie, ale bez kliszowych poz, dwa razy dziennie tłumaczy zgromadzonym różne
tajniki Vipassany i odpowiada na pytania przybyłych praktykantów. Wygląda,
jakby uczył Vipassany już od kilku dziesięciu lat i prawdopodobnie będzie robił
to samo aż do śmierci. Ciekawe, w którym z buddyjskich światów się odrodzi, w
niebie Brahmy, świecie indyjskich bogów, gdzie dusza wciela się w ciało
doskonałe (deva), pozbawione popędów i pragnień, nie potrzebujące więcej
medytacji i praktyki duchowej, czy w naszym ludzkim świecie, gdzie borykamy się
z niedoskonałościami, ale dzięki temu możemy zdobywać zasługi, na przykład
poprzez ofiary, modlitwę i medytację, którymi obdarzyć możemy nie tylko siebie,
ale także bliźnich, których darzymy uprzejmą-miłością – nie "love",
które brzmi zbyt popędliwie, ale "loving-kindness", theravadyczna
furtka do altruizmu. Życzę mu, jeśli je ostatecznej Nibbany, naszego świata, bo
ten boski wydaje się nudny.
Następny jest Stary Mnich. Rzadko
uczestniczy w medytacjach, bo jak się nie rusza i nie mówi, to przysypia.
Większość czasu spędza przekopując i kultywując ogródki warzywne, organizując
pracę tajów przybyłych pomóc klasztorowi w zamian za uznanie zasługi (merit) i
błogosławieństwo mnichów. Ostatnio widzieliśmy go jak w podkasanym wdzianku
wskakiwał do rzeki z maczetą, oczywiście boso, wycinał rozpanoszone bambusy, w
zasadzie wielkie kilku metrowe drzewa i wyrzucał je na brzeg. Jest po
90-siątce. Wieczorami, kiedy reszta mnichów już śpi, czasem zbiera gałęzie z
lasu i pali ognisko pod swoim kuti.
Wczoraj dołączył Mnich Abbot,
którego to dziełem jest cały nasz klasztor. Przyjechał w przeddzień Wisakhi, bo
odbierał jakąś oficjalną nagrodę od samego króla Tajlandii. Przywiózł złoty
pucharek, z którym (nie z abbotem) ponad 50 laickich Tajów po kolei zrobiło
sobie oficjalne zdjęcie pod głównym posągiem Buddy. A Abbot w tym czasie
wymknął się do pijących akurat kawę farangów i zaczął żartować o tym, jak "beutifull"
i "mindfull" jest Vipassana. Zna razem około 40-stu słów po angielsku,
ale potrafi odbyć ciekawą rozmowę. Jego klasztor medytacyjny, Wat Tam Wua,
znany jest jako najbardziej tolerancyjny w całej Tajlandii. Nikt nikogo nie
goni na medytacje, nikt nie zaleca żadnych postaw siedzienia, jeśli wolisz,
możesz przynieść sobie krzesło, na wieczór przygotowywana jest zupa z dyni,
żeby medytującym nowicjuszom nie burczało w brzuchu, dla przyjeznych nie ma
rezerwacji, każdy dostanie miejsce do spania, prawie nie ma rejestracji, nikt
nie pyta o religię ani o doświadczenie w buddyzmie, czas pobytu jest dowolny
oraz nie ma żadnych opłat, jeśli chcesz, wrzucasz kopertę do skrzynki na
dotacje. Dla vipassanowych stachanowców nasz klasztor to świątynia rozpusty.
Nikt jednak, tak jak nasz Abbot zanim zajął się budową klasztoru, nie spędził
17 lat jako tureng, wędrujący mnich z surową regułą, nie tylko całkowicie
milczącą, bosą, ale też zabraniającą spania w pozycji leżącej, wszystkie nooce
spędzał więc ze skrzyżowanymi nogami i plecami opartym o drzewko w lesie.
Reszta mnichów obecnie mieszkająca
w klasztorze to trzy chłopaki ze wsi albo jakiegoś niewielkiego miasteczka,
świeżo po 20-stce, pewnie coś przeskrobali i wybrali parę miesięcy w klasztorze
na odkupienie win, bo wyglądają jak osiłki, troszkę tępawo rozglądają się
dookoła i niemiłosiernie wiercą się na medytacjach. Na porę deszczową powinno
przyjechać więcej. My jednak nowych mnichów już nie spotkamy, bo będziemy już w
Polsce.
Opuszczamy klasztor 20 maja rano i
jedziemy, stopem i pociągiem, prosto do Bangkoku. Tam kilka dni w atmosferze
wielkiego miasta. Większość lubujących się w buddyzmie i medytacjach turystów
pogardza Bangkokiem, mówią że nie da się tam spędzić trzech dni i nie
zwariować. Mnie Bangkok urzeka swoim bogactwem i różnorodnością. Poza tym to
chyba największa metropolia, którą miałem zaszczyt podziwiać, kilkanaście
milionów mieszkańców, metro, sky train, drogi nadziemne i wielopoziomowe
skrzyżowania w środku miasta nad budynkami, ogromne centra handlowe i
biznesowe, a pod nimi małe stragany z dobrym jedzieniem, ciemne zaułki z
tajskim piwem, buddyjskimi ołtarzykami, ulicznymi masażami, świątynnymi kotami,
romansującymi nastolatkami i bezdomnymi grającymi w szachy. Po Bangkoku da się
chodzić i chodzić, więcej kolorów, więcej smaków, kto powiedział, że bez
białego kubraczka i światynnego muru nie ma oświecenia? A nawet jeśli
rzeczywiście nie ma, to jest chodząca medytacja, w której to, mam wrażenie,
jestem przed mnichami, tak jak oni oczywiście wyprzedzają mnie w siedzącej. Im
dłużej tak sobie tutaj siędzę, w środku kuti, na balkonie przed kuti czy w sali
medytacyjnej, tym lepiej przypominam sobie Kraków i kilka lat nieskrępowanych
spacerów, w pamięci odżywa mi mapa mojego miasta, którą sam studiowałem i rysowałem,
wyrazistrza niż wszystkie te wycieczki po Azji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz