10 grudnia,
to jest dwa tygodnie od kiedy przyjechaliśmy do
Berau. Przyjechaliśmy wykończeni na ledwo zipiącym motorze. Pakujemy się
czyści, wypoczęci (no, moza spalonymi plecami, ale to przez nurkowanie na
wyspie Derawan) i zrelaksowani, a motor ma nową lampę, nowy koil (taki walec
który przetwarza prąd z CDI na iskrę do świecy), przymocowany stelarz pod
silnikiem, nową tylną oponę, wycentrowane koło, naprawione hamulce i
wyczyszczone przewody, odpala za pierwszym albo drugim kopnięciem i szczęśliwy
czeka na nową drogę.
Właśnie gotujemy makaron z warzywami, trochę żeby się
odpłacić za gościnę, trochę żeby ich pomęczyć, bo tutaj warzyw się nie jada,
albo ryż, albo ryż z mięsem, ewentualnie ryba, ale to smażona w całości.
Spodziewamy się, że zaleją tą naszą potrawę słonym sosem chili albo słodkim
sosem sojowym, to są smaki Indonezji, będą jeść powoli i powtarzać 'enak-enak',
czyli wyśmienite.
Rano wykuszamy na południe do Sangaty, koło 12 godzin
podskoków na kamienach (do Berau nie dochodzi asfaltowa droga), jeden dzień
albo dwa, zależy od pogody, bo w deszczu nie przekracza się 30 na godzinę.
Mieszkamy w domu na ulicy Haji Isa, pod numerem 99, odrobinę za miastem, w
mieszanym drewniano-murowanym domu, od podłogi wyłożonym kafelkami. Główny
pokój-korytarz jest pusty, z telewizorem i wiatrakiem w rogu, w trakcie dnia
kto chce leży na kafelkach (zimniej) i śpi albo ogląda telewizję, na noc
wprowadzane są motory. Obok trzy osobne pokoje z materacami i małymi półkami na
rzeczy, jeden z nich zajeliśmy, a lokator śpi, razem z innymi klubowiczami
którzy nie zmieścili się do pokojów, pod sarungiem na podłodze. Z tyłu wylany
betonem korytarz, przejście do łazienki (basenik z wiaderkiem) i schowana z
tyłu kuchnia, która zarosła niewiadomo kiedy wymienionymi kołami, zębatkami i
szkieletami starszych motorów (z jednego wzięliśmy oponę).
Dom nazywają sekretariatem klubu, ale co najmniej trzy osoby
mieszkają tu na dobre. Prawie wszyscy Bikers of Berau pochodzą z innych wysp,
głównie Jawa i Sulawesi, a na Kalimantan przybyli w poszukiwaniu pracy, która
jest tutaj godzinowo i pogodowo cięższa, ale lepiej opłacana. Etap pierwszy:
motor, najlepiej Honda Tiger, z modyfikacjami 5 – 6 tysięcy złotych. Etap
drugi: żona, w zależności od wykształcenia 10 – 20 tysięcy złotych (to jest
oczywiste w całej Indonezji, pięniądze idą w trakcie zaręczyn bezpośrednio do
rodziców). Etap trzeci: dom, czyli dużo drożej, ale można na początku
wynajmować albo dostać coś od miejsca pracy. Wiekszość naszych znajomych
znajduje się na pomiędzy etapem drugim a trzecim. Wawan, buddysta (gratka) i
nauczyciel, właściciel albo pierwszy wynajmujący obecnego domu, dokładnie nie
wiemy, czeka z żoną aż ona dostanie pozwolenie na przeprowadzkę z miejsca pracy
w Samarindzie do Berau (pracy w sektorze publicznym w Indonezji nie można
rzucić). Mamy nadzieję, że "sekretariat" zostanie utrzymany, może
przejmą go młodsi.
Dalej, do anggkoty należy Adit, nasz kontakt od Mamana,
pomocny, bezinteresowny, trochę nieśmiały ogromny chłopak, jeżdzący na Tigerze
podwyższonym w zaprzyjaźnym warsztacie ze spawaniem u Bernarda z Manado, imię
po dziadku z Holandii, jako dobry chrześcijanin zna się na piwie, dowcipach i
szachach. Pokoju ustąpił nam Imail, dalej młody chłopak, regularnie chodzi na
Mahgrib, też czeka, aż żona przeniesie się do Berau. Najwięcej czasu spędza z
nami Pendi z Jember (niedaleko Malangu), który coś mniej pracuje od innych,
jeździ na Hondzie MegaPro (najładniejszy motor w tej części świata,
pomarańczowo-czerwona, troszkę nowsza wersja naszej GLPro) i dalej czeka na
zaręczyny. Jeszcze Michel, drugi z chrześcijan z Manado, ma długie włosy i
odzywa się sporadycznie, ale dowcipnie, to on przyspawał dzisiaj stelarz do
naszej Hondy, oraz Den, uczesany trochę w koreańskim stylu, pracuje w
turystyce, ma czerwonego Tigera z całym szeregiem gadżetów i historią miłosną z
bule na Bali na koncie, a to nie byle co.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz