12 grudzień
Odpoczywamy po drodze z Berau do Sangaty. Chrzest motorowy
mamy za sobą. Siedemnaście godzin po pustkowiach, najpierw dzikie lasy, potem
plantacje palm i kopalnie węgla, wioska co 100 kilometrów, co jakiś czas
ciężarowka zostawiająca po sobie chmury pyłu, dwa plecaki i dwie sakwy po
bokach, czasem fragmentaryczny asfalt, czasem ziemia, czasem kamienie, czasem
żużel, a czasem nie wiadomo co, wszystko krąży w górę i w dół, bo gdyby
poprowadzili drogę dolinami to byłaby powódź.
Do Berau rzadko ktoś dojeżdża, bikersi po obu stronach lasu
znają się głównie z opowieści. A tak w ogóle, Indonezyjscy motocykliści za dużo
nie podróżują, raz większość pracuje (nawet jeśli praca składa się w 80
procentach z picia kawy i palenia papierosów) od poniedziałku do soboty z dwoma
wolnymi niedzielami na miesiąc, dwa uważają, że do potróży potrzebny jest
wielki motor z dodatkowymi lampami, trzema boxami i crossowymi kołami, a i to
ledwo przewiezie jedną osobę. Obraz dwóch osób na starym motorze gdyby znali
nasz język, określiliby jako artystyczny performance. Łamiąc wszystkie zasady
profesfonalnego turingu, jak mocne światła na noc, dopasowane hamulce, wyważony
ciężar motoru, kurtki, buty, ochraniacze i tym podobne, jeździmy sobie
szczęśliwi po pustkowiach, cieszymy się otwartą przestrzenią, otwartmi planami
i powolnym burczeniem Hondy.
Dalej piszę offline, bo internet jest tu tylko w telefonach,
a te nie mają klawiatury, w niektórych sferach globalizacja dochodzi tu
szybciej niż do nas, a ja się na nią nie łapię. Mieszkamy w siedzibie klubu
Yamaha Scorpio w Sangacie, piękny motor, spaliśmy do południa, co tutaj jest
fenomenem, narazie strasznie gorąco, ale można wylegiwać się na kafelkach, pod
wieczór mamy objeździć okolicę, może uda się wsiąść na Yamahę i dokończyć
badania na temat dostępnych w Indonezji motorów turystycznych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz