W Indonezji ludzie częsciej się
rodzą, pobierają i umierają. Prawie każdego dnia mijamy
rozstawione przed domami namioty pełne gości, jedzenia i muzyki. W
ciągu dwóch miesięcy w Palangkarai byliśmy na jednym ślubie i
dwóch pogrzebach. Jendnym znajomym w tym czasie urodziło sie
dziecko, inni przeżywali smutek po poronieniu. Zwłaszcza u Dayaków
poronienia zdarzają sie często, gdyż brakuje im nabiału, a zatem
wapnia w diecie. Już w ich mitach początku pojawia się ten temat.
Nigdy nie hodowali krów czy kóz, pożywienie czerpali z lasu,
polując, zbierając, rzadziej uprawiając. Nigdy nie byli rolnikami,
gdyż lasy obfitowały w dziki, sarny i ptactwo, bulwy i inne jadalne
rośliny. Obecnie większość warzyw jest sprowadzana z Jawy.
Miesiąc temu Hassan z Fitą zabrali
nas na pogrzeb znajomego Dayaka po piędziesiątce. Podobno miał
nadciśnienie i jakieś związane z tym powikłania. W Indonezji nie
ma domów pogrzebwych (jedynie parę w Jakarcie i innych wielkich
miastach), także cała uroczystość odbywa się w domu. Zmarły
leży w jednym pokoju na pięknie udekorowanym łóżku, pod
koronkowymi moskitierami, ciało jest zabalsamowane tak, że przez
trzy dni czuwania nie ma obawy przed nieprzyjemnymi konsekwencjami
przmijania (choć ten, którego żegnaliśmy był cały niebieski z
niewiadomych przyczyn). W tym czasie kilkudziesiecio osobowa rodzina
przygotowuje ceremonię, kobiety gotują w kuchni, inne tną kwiatki
i kolorowe karteczki, którymi potem będą dekorować grób, dzieci
biegają dookoła, przyzwyczajone do podobnych sytuacji, mężczyźni
siedzą w pokoju, gdzie leży nieboszczyk i grają w karty, kości i
inne gry hazardowe na pieniądze. Dadu, dayacki hazard zazwyczaj jest
nielegalny, ale podczas pogrzebu jest uznawany za tradycję i jako,
że jest to czas szczególny, zakazy są uchylane. Pomaga im to też
w czuwaniu. Przed domem rozłożony jest wielki namiot, porozstawiane
krzesła dla gości i dalszej rodziny, stoły z jedzeniem dookoła.
Cała rodzina składa się na koszty pogrzebu. Dayakowie zazwyczaj
przygotowują wielkie gary wieprzowiny, która jest postrachem dla
muzułmańskich sąsiadów. Kilka dni temu zawitaliśmy ponownie do
tego samego domu, tym razem na pogrzeb matki pana, który zmarł
miesiąc temu. Ostatnio to jej składaliśmy kondolencje, tym razem
żegnalismy panią domu, widocznie nie wytrzymała bólu po stracie
syna. Za pierwszym razem nie mogłam zrozumieć, dlaczego wszyscy się
śmieją, rozmawiają, grają, jedzą, jakby byli na spotkaniu
towarzyskiem. Mimo, że widziałam, że tutaj żal przeżywa się
inaczej niż u nas, i tak czułam się dziwnie. Ale po bliższym
spotkaniu widać, że oczy najbliższych są czerwone i opuchnięte
od płaczu. Mimo to, przy gościach żartują i rozmawiają na błahe
tematy. Za drugim razem już nawet nie czułam wstrętu do jedzenia,
którego nie tyle nie wypada, co nie wolno odmawiać. Obserwowałam
karciane gry, pozwoliłam robić sobie zdjęcia, jadłam, śmiałam
się i rozmawiałam razem z nimi. Okazywanie smutku byłoby nie na
miejscu, wręcz okazałabym im brak szacunku. Później pożegnałam
panią domu leżącą cicho pod koronkowymi chustami. Miała bardzo
spokojny wyraz twarzy, a przynajmniej dużo bardziej niż za czasu,
gdy jeszcze żyła, gdy spotkałam ją po raz pierwszy na pogrzebie
jej syna. Został jeszcze pan ojciec, ale rodzina nie wróży mu
długiego życia. Pożegnałam go serdecznie przy wyjściu, mam
nadzieję, że nie będę zmuszona przyjść na jego pogrzeb w
najbliższym czasie. Dzieci biegają między kuchnią, namiotem,
łóżkiem zmarłego i mężczyznami grającymi w karty. Żadne nie
boi się nieboszczyka. Tutaj ludzie mają inne podejście do śmierci,
jest bliższa człowiekowi, bardziej naturalna, często o niej
rozmawiają, zgadzają się na nią jako coś nieuniknionego, nie
pomstują czy wpadają w depresję (tutaj nikt nie słyszał o
depresji, a jak już to tylko z telewizji, to choroba wielkich miast,
znudzonych ludzi, bez prawdziwych problemów).Może to też dlatego,
że nie oczekują zbyt wiele od życia, ambicja kojarzy im się
negatywnie, nie mają wielkich planów na przyszłość. Po prostu
sobie żyją. Albo umierają, też tak po prostu. Nikt nie mówi
“ach, co za tragedia, on miał tyle planów, ona chciala jeszcze to
i tamto, on nie zdążył z tym, jej nie wystarczyło czasu na tamto
itd” jak to u nas bywa. Ale już o tym wczesniej pisałam, że
Indonezyjczycy mają krótko terminową orientację, żyją tu i
teraz, nie robią wielkich planów czy oszczędnosci na przyszłość.
Menerima seadanya - przyjąć co jest i być z tego zadowolonym.
Jak zwykle odwiedziliśmy księdza
Stanisa, tym razem w piątek. Od razu zaciągnął nas na most w
poszukiwaniu sate, szaszłyków z grillowanego kurczaka. Nie ważne,
że piątek powinien być postny. Misjonarz żyje trochę innym
trybem, niż ten wyznaczony przez Watykan. Na Flores często żywił
się psami, które są tam uważane za przysmak. U Dayaków też.
Przynieśliśmy mu buteleczkę baramu, swojskiego wina ryżowego,
które bardzo mu posmakowało, gdyż przymomniało mu czasy, kiedy to
żył w dżungli, ewangelizował i codziennie pił tuak, wino z
palmy, gdyż woda była zbyt brudna. Tym razem opowiadał nam o
masakrze Madurejczyków na Kalimantanie z 2001 roku ( wszyscy
uwielbiaja tą opowieść, mimo, że ma wszelkie znamiona czystki
etnicznej, ale nikt nie lubi mieszkańców Madury). Kiedyś
opisywałam jak to wyglądało w Sampicie, gdzie cały konflikt się
ropoczął, on nam opowiadał jak sprawy się miały w tym czasie w
Palangkarai. Dayakowie przejęli władzę nad miastem, kierowali
ruchem, na skrzyżowaniach rozstawione były beczki, a na nich głowy
Madurejczyków, niektóre z papierosem wetkniętym w usta.
Zatrzymywali samochody i busy w poszukiwaiu wrogów. Mieli ze sobą
dziewczęta w wieku pokwitania, ponieważ wierzą, że tylko one są
w stanie rozpoznać mieszkańca Madury po zapachu, który ma
przypominać zapach krowy. Dayackie dziewczęta niczym psy
wywąchiwały wrogów i wskazywały mężczyznom, kogo należy ściąć,
nie wyłączając kobiet i dzieci. Ogień szalał po mieście, ale
podobno był magiczny, bo przeskakiwał pomiędzy domami i wyszukiwał
tylko domostwa Madurejczyków. Trwało to wiele tygodni. Pewnego dnia
ksiądz Stanis dostał informację, że jest planowana czystka w
Tangkiling, pobliskiej wiosce, gdzie znajduje sie klasztor
karmelitanek i pojechał do nich, żeby je ewakuować. Ale one nie
chciały, w większości były z Jawy więc nie miały powodów do
obaw. Co ciekawe Stanis opowiadal o tym z błyskiem w oku, z podziwem
i sympatią dla Dayaków. Jak wszyscy zresztą. Wiadomo, że
Madurejczycy przyjechali na Borneo, rozpanoszyli sie, zaczeli kraść
ziemię, wykorzystywać Dayaków, a oni ustępowiali im przez wiele,
wiele lat i dawali sobą pomiatać. Ale w końcu czara goryczy się
przelała i postanowili wygonić intruzów ze swojej ziemi i pokazać
im kto tu tak na prawdę jest panem. Tak sie też opisuje charakter
Dayaków, łagodni i ugodowi, ale jeśli się nadużyje ich
wyrozumiałości, nie ma ratunku przed ostrzem ich mandałów. W
końcu są znanymi łowcami głów.
Yuyus, nasz znajomy dostał od ojca
mandał, na którym są zaschnięte ślady krwi i jest z tego bardzo
dumny. Ma też w domu dzidy i inne dayackie artefakty, a jego mama
hoduje psy na jedzenie. Poza tym mają szybki internet, zdjęcia i
pamiatki z całego świata, od Madagaskaru przez Jerozolimę, Rzym po
Nową Zelandię. Lubią podróżować, jeść psy i zabijać
Maduryjczyków. Bardzo ciekawa rodzina.
Kolejnym wydarzeniem tygodnia był
zjazd motocyklistów w Kapuasie. Bardzo dobrze przygotowany, plakaty,
banery, koszulki, przypinki, naklejki, sponsorzy. Ponad 1500 bikersów
z całego Borneo przybyło na to wydarzenie. W większości
posiadacze Hond CB, ale także inne kluby – Vespy, Vixiony, Hondy
70, Hondy Tiger, Ninje i inne. Każda grupa ma swoje specyfczne
cechy, członków przynależących do różnych klas społecznych
itd. Przykładowo miłośnicy Vesp zazwyczaj słuchaja reggae i mają
dłuższe włosy, Ninje są dla młodziaków z bogatych rodzin, Hondy
CB dla starszych lubujących się w majsterkowaniu przy swoich
motorach, Tigery dla najbardziej praktycznych. Honde GL mieliśmy
tylko my, gdyż to motor petani, zazwyczaj używany na jawajskich
wsiach w górach, bo jest w stanie wszędzie wjechać. Była
profesjonalna scena z nagłośnieniem, namioty dla gości i
organizatrów, stragany z częściami motorowymi i jedzeniem.
Atmosfera festiwalowa. Wojewoda, przedstawiciele policji i inni
oficjale, a zatem przemowy i podziękowania. Odśpiewanie hymnu
narodowego na stojąco. Zbiórka pieniędzy na poszkodowanych po
wybuchu wulkanu Kelud na Jawie (byłam na nim dwa razy kilka miesięcy
temu). Uroczysty objazd miasta na motorach (jeden chłopak na białej
Hondzie się wywrócił, po tym jak się odwróciłam i zrobiłam mu
zdjęcie, ale nic mu się nie stało). Tradycyjne tańce dayackie na
gongach z ognistymi wybuchami. Sexy dancers i dangdut, indonezyjskie
dicso polo. Śpiewy i tańce pod sceną. Zapewnianie o przyjaźni z
policją i ugruntowanie idei, że kluby motorowe to nie gangi, a
zrzeszenia braterskie, promujące wzajemną pomoc, współpracę i
promowanie przestrzegania przepisów drogowych. Świętowaliśmy 11
urodziny klubu z Kapuasu – Semut Irenk – Czarnych Mrówek, do
których należy Rudi i Essen. Zamiast tortu był tradycyjny nasi
tupeng, góra ryżu symbolizująca pomyślność i obfitość, a w
nią wetknięta świeczka. Wszyscy robili nam mnóstwo zdjęć, bo
nasza obecność nadawała imprezie wymiar międzynarodowy. A nasz
motor i tak już jest słynny na całe Bornneo. Wcześniej ludzie nie
wierzyli, że można się takim touringować.
Za te daty na zdjęciach poniżej przepraszamy, zapomnieliśmy zmienić przed wyjazdem do Kapuasu.
A teraz kolejny pracowity tydzień,
czasem mam lekcje od 8 rano do 8 wieczorem z trzygodzinną przerwą w
środku dnia. Biegam z książkami, laptopem i kawą pomiędzy klasami, wszystko ciagle mi wypada, uczniowie za mną biegają i mi zbierają rzeczy (Zbyszek uważa, że kupowanie torby jest zbyteczne, bo potem trzeba wysyłać do Polski albo wyrzucić). Czasem gram nauczycielkę, czasem antropologa, innym razem dobrą żonę albo bikerkę. Każda rola potrzebuje odpowiedniego stroju. Jako nauczycielka biegam w sukienkach z białą kawą, dzieciaki całują mnie po rękach, młodziaki się podkochują, a inni nauczyciele zazdroszczą pensji. Potem wałęsam się w szarawarach i bikerskich koszulkach wraz z kolegami, popijam mocną czarną kawę, siedzę po turecku i mam wielką nadzieję, że nikt z pracy mnie nie widzi. Zbyszek też uczy i dodatkowo przesiaduje w bengklu, bo
nasza zardzewiała felga już się całkiem pokruszyła i trzeba ją
wymienić. Coś też trzeszczy w silniku, może tarcze się starły.
Organizujemy nasz wyjazd, przedłużamy wizy, spotykamy się z
Vespami, bo CBki już nam się znudziły. Jak zwykle codziennie jemy
ryż, polewamy się wodą z baku, hodujemy karalucha w łazience,
walczymy z mrówkami w pokoju, inwazją komarów w sypalni, czasem
się wkurzamy na Indonezyjczyków za ich ospałość i powolność,
czasem rozpływamy nad ich dobrocią i zrelaksowanym podejściem do
czasu i rzeczywistości. I n d o n e z j a. Już niedługo wracamy.