Niedziela.
Siedzę po turecku na macie
z obrazkami okropnych Angry Birds i piszę. W naszym salonie, pokoju
dziennym czy jak inaczej nazwaliby to cywilizowani ludzie. Zazwyczaj
tutaj daję korepetycje i przyjmuję gości, jeśli już jacyś się
nadarzą. Laptop spoczywa na kartonie, przykrytym kwiecistym
sarungiem. Po prawej stronie leży szklany flokonik perfum z Mekki,
prezent od Hassana. Po lewej zaproszenie na ślub siostrzenicy czy
też bratanicy Essena i batikowa portmonetka, pamiątka po tymże
wydarzeniu. Wokół porozrzucane podręczniki do angielskiego z SSC i
ELTIBIZ, książki o Dajakach napisane przez ojca mojego szefa,
słownik, nasze grafiki i inne papiery. Trochę dalej leżą kaski
upstrzone zdobycznymi naklejkami z rożnych klubów motorowych. Na
macie stoi też dajakowa torebka z koralików, prezent od
właścicielki baru, w którym się stołowaliśmy w Tanach Grogocie.
Dalej bidon na wodę, koperty z wypłatą, mapy, sakwy i słoik z
wywarem z liści sirih, którym przemywałam zapuchnięte oko.
Infekcja już mi przeszła, Zbyszek też już dochodzi do siebie po
grypie wywołanej zmęczeniem po ostatniej wycieczce do Kualakurun.
We wszystkich oknach różowe zasłony, pomysł Fity, żony Hassana.
Pod ścianą duże lustro, które spełnia funkcję toaletki, a pod
nim maseczki z papai i awokado, małe przyjemności po wypłacie.
Obok mnie pluszowy disneyowski osiołek zakupiny na targu w Bangkoku.
Ciekawe czy jeszcze odwiedzi swoją ojczyznę? Był już z nami w
Birmie, na Jawie i teraz grzecznie siedzi na Borneo. Nie mam kota, to
muszę się zadowolić osiołkiem.
W drugim pokoju, szumnie nazwanym
garderobą walają się nasze codzienne ubrania, a te pracownicze
wiszą na sznurku. W trzecim pokoju, który od pół biedy można
nazwać sypialnią, z powodu dwóch całkiem wygodnych materacy, leży
sproszkowana henna, też z Mekki, prezent od żony bikersa z Buntoku.
Henna świetnie spełnia swoją funkcję ochrony przed tropikalnym
słońcem, ale mam wrażenie, że wolniej mi rosną po niej włosy.
A co do Mekki, to każdy muzułmanin
jeśl go na to stać ma obowiązek odbyć pielgrzymkę do Al-Kaby.
Pielgrzymki są organizowane przez państwo i trzeba bardzo dużo
zapłacić i czekać wiele lat na swoją kolej. Ale po powrocie
otrzymuje się tytuł Haji i automatycznie wyższy status społeczny.
Wycieczka do Arabii Saudyjskiej jest prawie tak samo kosztowna jak
opłata za żonę. Przeciętyny Indonezyjczyk zarabia 2 mln rupii
indonezyjskich, Haji kosztuje od 30 do 60 mln IDR, tyle samo co żona.
Cena dziewczyny zależy od jej wykształcenia i statusu, ale przede
wszystkim od widzimisię jej rodziców, bo pieniądze oczywiście idą
do nich. Potem należy spełnić inne warunki, u Dajaków aż 17, w
tym posiadanie ziemi, aby uzyskać zgodę na małżeństwo.
Oczywiście kandydat musi pracować. Od przyszłej panny młodej
wiele się nie wymaga, jest biernym obiektem sprzedaży, ma rodzić
dzieci i być dobra żoną. Coś jak cielna krowa.
Łazienkę mamy w stylu indonezyjskim,
bak z wodą, czerpak, którym nabiera się wodę i polewa ciało.
Obok porcelitowa toaleta z miejscem na stopy, bo tutaj załatwia się
interesy na kucająco. Nawet w najbogatszych domach. Wszystko w
kafelkach, podłogi w pokojach także, co ułatwia sprzątanie i
przyjemnie chłodzi stopy przy równikowym klimacie. Tęsknię za
gorącą kąpielą w wannie z pianą, a do tego dobrą książką,
kieliszkiem wina i ptasim mleczkiem, wszystko okraszone muzyką dawną
sączącą się z głośników i towarzyszem tych przyjemności, jak
to bywało na Komandosów. Albo chociaż za masującym mocnym
strumieniem prysznica na Topolwej, albo wielką wanną w zaparowanej
łazience na Obozowej. Na razie musi mi wystarczyć zimna woda,
chociaż i to ma swoje zalety, bo Dominik mówił, że to dobre na
jędrne piersi. Przynajmniej to mi zostanie po Kalimantanie. Cała
reszta jest w opłakanym stanie. Zmarszczki po palącym słońcu,
dwie wieksze blizny po oparzeniu rurą wydechową motoru, niezliczone
mniejsze po przedzieraniu sie przez gąszcze, rozdrapane ugryzienia
komarów. Czasem czuję sie jak dziesięciolatka po udanych
wakacjach, poobdzierana i poobijana ze wszystkich stron.
I tak mamy szczęście, bo dotychczas
nie mieliśmy wiekszych problemów zdrowotnych. Żadnych denge,
tyfusów czy malarii. Nawet wypadków. Jedyne poważniejsze kontuzje
to przytrzaśnięcie wskazującego palca bramą przed naszym domem w
Malangu, po którym zszedł mi paznokieć, ale szczęśliwie szybko
odrósł i jest piękniejszy niż poprzedni. Kolejne to przgniecenie
nogi, po tym jak jakiś Indonezyjczyk w nas wjechał i dokładnie
wycelował w moją lewa stopę. Na szczęście miałam trackingowe
buty więc nie było złamania, ale przez kilka dni prawie nie mogłam
chozdzić (ale mogłam uczyć). Z miejsca zdarzenia uciekliśmy dość
szybko, bo wina nie była 100% po jego stronie. Innym razem
poślizgnęliśmy się na błotnistej drodze wiodącej przez
plantacje palmy oleistej i zdarłam sobie skórę aż do mięsa z
palca u prawej nogi. Moja wina, bo byłam tylko w japonkach. Poważna
infekcja oka w górach, koło Solo na Jawie, oko całe czerwone,
zapuchniete, przez wiele dni sączące się i ostatecznie niezdolne
do otwarcia. Tym razem musiałm pójść do kliniki i też jakoś z
tego wyszłam. Ostatnia infekcja, była niczym w porównaniu z tą
poprzednią.
Mały wypadek tuż przed Świętami
Bożegonarodzenia w drodze do Kumai. Tym razem poszkodowanym była
nasza Honda. Noc, padało, wiało, chcielismy skręcić, żeby
poszukać schronienia i wtedy wpadł w nas skuter, uderzył w
przednie koło i poszybował parę metrów, a jego kierowca jeszcze
dalej. Trwożnie zbliżyłam się do kierowcy leżącego w krzakach,
ale na szczęście wstał, otrzepał się i był bardziej
zainteresowany stanem swojego motoru, niż swoim. Wina była po
obydwu stronach. On jechał za szybko, my powoli skręcaliśmy,
widział nas już z daleka, a mimo to nie zwolnił. Ale w Indonezji
to bule (białasy) muszą płacić w takich wypadkach. Udało nam się
tego uniknąć, ale przez wiele kilometrów jechaliśmy ze
zdecentrowanym przednim kołem. Ogólnie w Indonezji jest dziwne
prawo wypadkowe. Nie ważne kto zawini, jeśli jedna ze stron
zginęła, nawet jeśli była przyczyną wypadku, to ta druga, która
przeżyła ma zapłacić rodzinie za życie ofiary, a co więcej
jeśli to mężczyzna utrzymywać jego dzieci aż do pełnoletności.
Także jeśli ktoś by w nas wjechał i nawet mielibyśmy świadków,
że to on zawinił, ale przy okazji się przy tym zabił, to i tak
musielibyśmy wypłacić kilkadziesiąt milionów rupii odszkodowania
jego rodzinie, a potem utrzymywać jego potomstwo, a Indonezyjczycy
rzadko poprzestają na dwójce.
Mamy kolegę sędziego Joya, to on
często objaśnia nam zawiłości prawa indonezyjskiego. Joy jest
Batakiem z Sumatry jak Hassan, ale z innego klanu, Tobing, a jego
żona Patri jest Dajaczką. Tydzień temu Joy zaprosił nas narodziny
swojej córki u niego w domu. Podekscytowana myślałam, że wreszcie
zobaczę jak przychodzi na świat nowe życie. Czekaliśy do 12 w
nocy, na drugi dzień miałam dużo zajęć więc zdecydowaliśmy się
wrócić do domu. Dwie godziny później urodziła się malutka
Felicia Erica Tobing. Dwie godziny przed porodem Patri leżała na
macie z akuszerką, a może panią doktor, nie wiem, czasem jeszcze
chodziła po domu. Wczoraj pojechaliśmy ich odwiedzić. Patri
mówiła, że poród nie był ciężki, ale musiała być szyta, bo
Felicia, znów taka malutka nie była i przy porodzie ważyła ok. 4
kg. Byłam przerażona - szyta, wielką igłą, w domu, bez
znieczulenia – potworność. Ale Patri się tylko śmiała i
mówiła, że to nic. Teraz je tylko kleik ryżowy i papaję, ale
chodzi, sprząta, zajmuje się małą i wykazuje niesamowite pokłady
energii. Podobno wszystkie Dajaczki są silne i aktywne, mają też
równą pozycję z mężczyznami, może to dadaje im skrzydeł. Ale
wszystko ma swoją cenę, za Dajaczkę trzeba dużo zapłacić. Jak
się chce mieć tańszą i pokorniejszą żonę to lepiej szukać na
Jawie.
Wróćmy do naszego domu w Palangkarai.
W ścianach są otwory wentylacyjne, niczym niezabezpieczone, tak że
wszelkie stworzenia Boże mogą nas odwiedzać kiedy chcą. Po
ścianach chodzą cecaki, 10 centymetrowe jaszczurki, najlepsi
przyjaciele domowników, gdyż zjadają komary. Jednak nasze cecaki
są dość leniwe i komarów nam nie brakuje, zwłaszcza po deszczu.
Mieszkamy na nowym osiedlu Badak Regency, na Jalan Badak czyli ulicy
Nosorożca. Deweloper na ostatnim odcinku jeszcze nie zrobił
asfaltowej drogi, tłumacząc, że nie wszystkie domy są wykończone
i ciężarówki z materiałami na budowę i tak zniszczyłyby nową
drogę. Nanti aja, później. Mieszkamy 15 minut od centrum mista,
ale w naszej części jest dość zielono, po bokach ulic palmy i
bananowce, a ostatno niechcąco rozjechaliśmy trarantulę wielkości
pięści. Soczyście mlasknęło pod kołami. W Tangkiling, pół
godziny od Palangkarai jest rezerwat orangutanów, gdzie się dzisiaj
wybiermy, mimo, że już tam byliśmy, ale w tenczas było zamknięte.
Za to wszędobylskie małpki, podczas naszego spaceru obsiadły nam
motor, ukradły butelkę i próbowały wyszarpać pozostawine na nim
płaszcze przeciwdeszczowe. Spłoszone naszym przybyciem wskoczyły
na pobliskie drzewa, a jedna ze strachu lub złośliwości wypróżniła
się na siedzeniu. Już czas na jakiś ryż więc kończę i idę
budzić Zbyszka (jest przed pierwszą po południu więc czuje się
usprawiedliwiona). Około 17.00 pójdziemy do kościoła odwiedzić
księdza Polaka, który na misji w Indonezji spędził już 50 lat i
niedawno obchodził z tego powodu rocznicę w Jakarcie. 30 lat na
Flores i 20 lat na Borneo. Ojciec Stanisław nazywany tutaj Pater
Stanis jest nietuzinkowym kapłanem, reliktem dawnej epoki, stary i
mądry, a zarazem zadziorny i sztubacki. Obecnie wczytujemy się w
jego książkę pełną niezwykłych opowieści i przygód przeżytych
wśród Maggarejczyków i Dajaków. Tak, tak, juz czas na ryż.
Ryż zastąpiłam maseczką i
prysznicem (a raczej jego marną imitacją, polewając się wodą z
czerpaka). Już wpół do trzeciej, On dalej śpi, a ja nie mam serca
go budzić. Chyba na orangutany pojedziemy innym razem.
Tymczasem zrelacjonuję Wam w skrócie
naszą weekendową wycieczkę do Kualakurun. Akurat mieliśmy wolny
piątek i sobotę (w soboty też pracujemy) więc postanowiliśmy
poszukać tradycyjnych wiosek Dajaków, w nadzieii na zdobycie
informacji o łowcach głów i rytuale Tiwah. Pojechaliśmy w górę
rzeki Kahayan, gdzie Lonely Planet już nie sięga. Nocowaliśmy u
znajomego Essena, jeszcze z czasów gdy ten był chrześcijaninem.
Duży dom, tłuste szczenię na podwórku, dwójka dzieci, obraz z
Ostatniej Wieczerzy w pokoju gościnnym. Rozmowy grzecznościowe.
Łowców głów nie znaleźlismy, podobno są w okolicach Tumbang
Anoi, gdzie Zbyszek zamierza sie wybrać w przyszłym tygodniu. Głowy
są potrzebne do stawiania domów i mostów jako gwarancja
stabilności konstrukcji. Ja się trochę rozchorowałam, a nigdzie
nie mieli Tolak Angin, tutejszego ziołowego specyfiku na grypę więc
posmarowałam się olejkiem rozgrzewającym, włożyłam na noc bluzę
i wypociłam chorobę.
Na drugi dzień pojechalismy do Batu
Suli, świetego miejsca Dajaków, gdzie jest grób dawnego przywódcy
plemienia. Podobno miał niezwykłe moce. Droga bez asfaltu, lasy,
wioska nad rzeka. Za przewodników mielismy grupkę lokalnych dzieci,
które poprowadziły nas na szczyt świetej góry. Olbrzymi głaz
opierający sie o kilka mniejszych jest miejscem składania ofiar dla
duchów i bogów z lokalnych wierzeń Kaharingan. Na szczycie resztki
po rumah betang, domu na palch, w którym mieszka wiel rodzin.
Wszędzie bambusy, krzaki, jakis strumień z którego piliśmy wodę.
Następnie kolejne miejsce sakralne, dziesięć kamieni ułożone w
rządku, od najmniejszego do największego, jeśli podniesiesz
wszystkie po kolei nad głową, to zapewnisz sobie długie życie. Ja
doszłam do 5, podobnie jak najstarszy chłopiec z naszej gromadki,
Zbyszek oczywiście do 10. Dzieciaki zbieraja kauczuk, łowią ryby i
pomagaja jak moga rodzicom w zdobywaniu pieniędzy. Toteż daliśmy
im zapłatę za oprowadzanie, stawkę za całodzienna prace doroslego
człowieka, ale dla nich i tak było mało. Przecież bule mają
pieniądza pod skórą i śpią na diamentach.
Potem ruszyliśmy dalej, a że droga
była kamienisto-gliniana, a noc sie zblizała, to postanowilismy
przenocować w Sumurmas, małej wiosce, w której wszyscy pracują w
kopalni złota w górach. Poszukalismy domu soltysa i poprosiliśmy o
nocleg. Oczywiście byliśmy pierwszymi białymi w wiosce więc
wzbudziliśmy zdziwienie, ale Dajakowie są bardziej zdystansowani,
żeby nie powiedzieć zamknięci więc wielkiego powitania nie było.
O swoich wierzeniach, czarnej magii i rytuałach nie chcą mówić. W
momencie kiedy rozmaialiśmy z sołtysem, podszedł do niego jakis
mężczyzna, na wpół nagi i nakreślił mu jakies znaki na ręce.
Zapewne ochrona przed diabelskimi bule. Sołtys syknął na niego po
dajakowemu i tamten wyszedł, z nami nawet nie chciał rozmawiać.
Takie zamknięte społeczności mają wiele sekretów, nie lubią
obcych krecących się po ich wioskach. Po nocy spędzonej na
podlodze wybraliśmy się w góry zobaczyc kopalnię złota. I znów
las, glina, rzeka, w oddali pracownicy przesiewający błotnistą
wodę w poszukiwaniu drogocennych grudek. Duże wyzwanie dla naszego
motoru, strome podjazdy, pył, glina, kamienie, strumyczki.
Następnie pojechaliśmy do Tumbang
Malahoi zobaczyć Rumah Betang, tradycyjny dom Dajaków na wiele
rodzin. Okazało się, że jest jeszcze zamieszkany przez potomkinię
Toyoya, głowy rodu i budowniczego domu. Przed betangiem mały
kolorowy domek na palach, w którym spoczywają kości Toyoya i
innych członków rodziny. Takie domki stawia sie po rytuale tiwah,
który jest bardzo kosztowny, wymaga ofiary z wielu bawałów i
innych zwierząt, dlatego ludzie czekają, aż się uzbiera kilka do
kilkunastu rodzin chcących uświęcić swoich przodków. Trzeba też poczekać, aż ciało się rozłoży i będzie można oczyścić
kości, a potem odprawić rytuał. Dajakowie mają wiele rytuałów, w tym Badewa - uzdrawiający, jednak najciekawszy z nich jest Nagayu - rytuał następujący po polowaniu na ludzi, mający na celu obłaskawienie duszy ofiary. Potem następuje wydrążanie, gotowanie, suszenie itd. Towarzyszą temu tańce, picie tuaku i inne obrzędy. Potem czaszka staje się obrońcą wioski, ma przynosić dobrobyt, powodzenie, obfite plony, odstraszać klęski i choroby. Można ją zawiesić w domu lub przed domem, pić z iej tuak (sfermentowany sok z drzewa z różną zawartością procentów, zależy od czasu fermentacji) lub zakopać w fundament budowli czy mostu, aby zapewnić im stabilnośc i ochronę. W weekend Zbyszek sie wybiera do Tumbang Amoi, może dowie się czegos nowego. Oczywiście nie ma szans, żebyśmy wzieli udział w Nagayu, bo tylko plemiona żyjące głęboko w lesie kontynuują tą tradycję i raczej nie byłyby chętne podzielić się swoją prywatnością z dwójką bule.
|
W lasach Borneo kiedyś grasowały pantery i inne rodzaje kotowatych, sami spotkaliśy kucing hutan na drodze do Lempake, na wschodnim Kalimantanie |
|
Ostatnia z rodu Toyoya mieszkająca w Rumah Betang |
|
jak zdobyć podziw dziecka |
|
10 kamieni kolejno podnoszonych nad głową - długie życie |
|
Niestety nie udało się i wierzenia naszych małych przewodników zostały wystawione na próbę |
|
Nasi przewodnicy |
|
Święty głaz Dajaków |
|
babi hutan, leśna świnia - ulubiony przysmak Dajaków (całkiem leśna jest czarna, zwykła jest różowa więc ta jest krzyżówką) |
|
Typowe drogi w górach, na co komu Harley czy Ninja w takich warunkach? |
|
Domek - grób przodków przed domem, chluba całej rodziny, gdyż nie każdego stać na acara Tiwah |
|
Kopalnia złota, wpuszczają chemikalia do rzeki, trują wodę, ryby i całe plemiona |
|
Drewniana figurka po prawej trzyma w ręce wino Malaga, jedno z popularniejszych na Kalimantanie |
|
dawniej ludzkie czaszki, teraz bawole strzegą wioski, ale głęboko w lesie... |
|
Przed Rumah Betang Toyoy |
|
Ten z dzidą po prawej to Toyoy, reszta to członkowie jego rodziny |
|
Rumah Penunggu Kampung - Domek strażnika wioski, trzeba składac mu w ofierze papierosy, alkohol, wode, ryż, pieniądze itd |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz