czwartek, 17 października 2013

ZBYSZEK JANCZUKOWICZ

Pierwszy dzień na Borneo, za nami dwa długie tygodnie w Malangu, o których może potem, po przerwie powracamy do bloga.

Powoli zdrowieję, to znaczy nie mam już gorączki, dreszczy i zawrotów głowy, został suchy kaszel, a to pestka. Najciężej było zaintalować sakwy na motor i przejechać 120 kilometrów do portu w Surabai, ponieważ, jak to zresztą być musi, zawroty głowy przeszkadzają w utrzymaniu równowagi na pojazdach o mniej niż trzech kołach. Dalej szukanie biletów, czyli kilka godzin kłótni z naszymi braćmi muzłumanami, którzy uważają, że nasze pieniądze znajdują się po złej stronie barykady i trzeba wskazać im właściwą drogę. Zmiana przyszła w ciągu 24 godzin przeleżanych na promie, brudnym, zatłoczonym, pięknym i pełnym życia. 19 godzin przeprawy przez morze plus 5 godzin opóźnienia w porcie. Znaczy to, że weszliśmy po ciemku i wyszliśmy po ciemku, a słońce wzeszło i zaszło nad pełnym morzem bez śladu niczego. Niewyobrażalnie gorąco, bo to na północ, czyli w stronę równika, który zresztą mamy zamiar przekroczyć motorem wzdłuż wschodniego wybrzeża. W klasie 'ekonomi' leżące miejsca dla wszystkich (chyba że będzie jakieś święto, bo tu nikt nie liczy ani nie numeruje biletów), to znaczy 1,75 x 0,5 metra materaca, na którym przeleżałem większość czasu we własnym pocie i niespodziewanie obudziłem się całkiem zdrowy.

Jak czytelnik już zauważył, post pełen jest polskich znaków. Biorą się one z pięknego niebieskiego laptopa z miękką gumową klawiaturą, (mój laptop powędrował do Budapesztu żeby nie trafić na Borneo) który kupiliśmy dla Pati za ostatnie pieniądze, wychodząc z założenia, że bez laptopa nie znajdziemy pracy w Tajlandii.

Bardzo przyjazne stworzenie ten laptop, można sobie leżeć w łóżku i pisać bloga, czekając na wschód słońca. Dzień skończył się bowiem dobrze i bezpiecznie, w wygodnym i relatywnie tanim hotelu w mieście Banjarmasin, które słynie z unikatowego 'dryfującego targu'. W miejscu połączenia rzek zbierają się setki mniejszych i większych łodzi, którymi spływają do portu wszelakie dobra z całej południowej części wyspy (wyspa ta jest skąd inąd dwa razy większa od współczesnej Polski), drudzy kupują od pierwszych i część sprzedają trzecim, a część gotują lub smażą (lub obdzierają z piór) od razu na łódkach i sprzedają na środku rzeki. Podobno za stół służy deska położona tymczasowo pomiędzy dwoma łódkami. A cała ta impreza zaczyna się tuż przed świtem słońca i kończy na długo przez czasem, w którym prawdziwi filozofowie lubią się budzić. Stąd łatwiej będzie poczekać kilka godzin, pojechać na targ, najeść się i wtedy na porządnie pójść spać.

Pierwszy kontakt z wyspą. Statek powolym uderzeniem w wiszące opony parkuje w doku, więc zbiegamy po rzeczy i dalej w dół do motoru. Siedzimy na motorze, otwierają się drzwi dolnego pokładu, widać światła Kalimantanu, zapalam silnik. A tutaj kładka okazuje się piąć w górę do poziomu doku tak, że pieszemu trudno podejść, gdyby nie małe metalowe ząbki dla podparcia butów. Piesi jakoś wchodzą. Pytamy, co z pojazdami, a uśmiechnięta obsługa (dalej Jawajczycy) odpowiada, żeby poczekać do rana. Nikt nie zaplanował, że będzie odpływ, witajcie w Indonezji. Pytam, czy pomogą wnieść motor albo jakoś wciągnąć go na linie, odpowiadają 'tidak boleh', t.j. 'nie wolno'. Na szczęście podparli mnie i jakoś wyciągnęli, kiedy zacząłem się ześlizgiwać próbując wepchać motor sam pod górę, z plecakiem na brzuchu i zatrzaśniętym kaskiem, inaczej 110 kilo hondy stoczyłoby się z hukiem w dół na tłum gapiów. Patrycja przybiegła z sakwami i odjechaliśmy szybko bez komentarza, żeby nie dać się złapać policji i prawdopodobnej opłacie za 'stempel' czy coś takiego.

Kontakt drugi. Sam Banjarmasin wyglądał na opuszczony, przynajmniej późnym wieczorem, nikogo na ulicy, sklepy pozamykane, natomiast jakimś cudem w sześciu hostelach pod rząd słyszymy 'full'. W ostatnich dwóch nawrzeszczeliśmy na wszystkich dookoła, że przecież pokoje są ewidentnie puste, ale nic to nie dało. W siódmym z kolei obojętna (czyli miła) atmosfera, cennik i standardowa rejestracja, na korytarzu, co zaskakujące, posprzątane, a automat z wodą pitną działa. Po przysznicu przeczytałem dokładniej jeszcze raz przewodnik Lonely Planet, hostel jest wymieniony i polecany, plus notka, że właściciel nie akceptuje prostytucji. Zgrabny przekaz nie-wprost, że reszta dzielnicy (a to właściwie centrum) nie akceptuje białych turystów w parach. Widocznie dochód z wynajmu samego pokoju nieatrakcyjny, a towarzystwo sztywne, jeszcze doniesie na policje albo się obrazi, jak kaski znikną w trakcie nocy.

Na szczęście, nasz hostel jest wygodny i wygląda na bezpieczny. Wi-fi coś nie dochodzi na drugie piętro, więc rano zejdziemy na dół, napijemy się kawy, bo automat ma też gorącą wodę, i wyślemy post. Zaczęli śpiewać na dachach, więc czas się kłaść. A już niedługo floating market.

The Spirit of INDONESIAN Journey
Czarownica na pokładzie



2 komentarze:

  1. Cieszę się z powrotu do zdrowia Zbyna. Życzę mniej przygód w stylu Indiany Jonesa (wyprowadzenie motoru z promu). Smutne z tymi rozmiarami prostytucji. Przeczytałem w Wiki, że miasto praktycznie ma taką samą temperaturę przez cały rok, co wynika chyba z bliskości równika. I że nie ma właściwie pory suchej, czego nie zazdroszczę. Podali w necie nazwę lokalnej potrawy: soto banjar (jakaś zupa).
    A od kiedy ma być ta praca, o której pisaliście wcześniej?

    OdpowiedzUsuń
  2. od 21.10.2013 czyli już tuż tuż. Właśnie szykujemy się do drogi. A soto to taki rosół z ryżem, zabarwiony na żółto kurkumą :)

    OdpowiedzUsuń