sobota, 1 marca 2014

Weekendowe sprawozdanie. Próbowaliśmy wysłać paczkę do Europy, ale nam sie nie udało, zażyczyli sobie 11 milionów (przy czym moja ostania wypłata wraz z korepetycjami wynosiła lekko ponad 5 milionów, a przeciętna to 2), horrendalnie wysoka cena ponieważ nie było możliwości wysyłania statkiem, jedynie samolotem. Postaramy się ją wysłać jak już będziemy na Jawie, z Malangu, nie powinno być więcej niż 1,5 miliona. Pocztówek nie ma w całym mieście. Listy, które pisałam wcześniej już się zdezaktualizowały i odechciało mi sie je wysyłać, zwłaszcza, że nigdy nie mam pewności czy dojdą. Tydzień był zabiegany, praca, spotkania, bengkel, czyli jak zwykle. Zbyszek wymienil felgę w tylnym kole. Ja mam ciągle problemy z dojazdem do pracy. Karaluch dalej siedzi w łazience, ale już się do niego przyzwyczailiśmy i nie mam serca go zabić. A poza tym 26 lat minęło. Czy się zmieniłam? Mniej naiwności, ratowania, heroizmu i chęci podboju świata. Może trochę zgorzkniałam, ale to dało mi lepszy wgląd w rzeczywistość i więcej wyrafinowania. Mniej różowego, więcej zielonego, z przebłyskami czerwieni. W tamtym roku urodziny obchodziłam na Jawie w Yogyakarcie, w tym roku na Borneo w Palangkarai. Niespodziewanie okazało się, że miałam zorganizowaną imprezę w klubie. Zamówioną piosenkę i śpiewanie sto lat ze sceny. Właściciel lokalnej gazety stawiał alkohol, życzenia od właściciela hotelu, w którym znajdował się klub itd, ale prawdę mówiąc wolałabym małą imprezę w domu z przyjaciółmi. Starzeję się.

Znajomy nauczyciel opowiadał mi jak mu się życie załamało, był kiedyś bardzo bogaty, a potem zbankrutował. Młoda żona od niego odeszła, a on musiał wysprzedać kilka domów i samochodów i zatrudnić się w szkole, której kiedyś był włścicielem. Przed tymi wydarzeniami latały nad jego domem dwa kruki, zły omen. Podejrzewa, że to konsekwencje czarnej magii i szuka teraz czarownika, który odwróciłby jego zły los. W Palangkarai jest centrum kaharingan, lokalnych wierzeń, gdzie można spotkać basirów, szamnaów. Obiecałam mu, że postaram się o kontakt z jednym z nich, bo on nie jest stąd, tylko z Jawy i nie ma znajomych wśród Dayaków. Ja ostatnio dostałam od mamy kolegi liście pewnej rośliny, które mają chronić przed wszelkimi czarami.

Z innym znajomym rozmawiałam na temat różnic między Jawajczykami i Dayakami, ci pierwsi są bardziej skryci, spętani formami grzecznościowymi jeszcze z czasów królestwa Majapahit, noszą krisy, rytualne sztylety za paskiem z tyłu, gotowi wbić w plecy, podczas gdy ciagle się uśmiechają i potakują. Dayakowie natomiast są bezpośredni. Mandły, tradycyjne maczety, noszą na widoku z przodu i otwarcie okazują swoje emocje. Gdy mają jakiś problem, nie boją się go rozwiązać od razu, natomiast Jawajczycy noszą urazę skrycie, są skłonni do obrażania się i intrygowania. Zapewne jest to generalizacja, ale coś w tym jest. Wystarczy nie odpowiedzieć na sms i już są urażeni, że się ich nie szanuje.

Ksiądz Stanis w swojej książce napisał, że praca misjonarza przypomina płynięcie rzeką pod prąd, a jeszcze do tego na moście stoi przeor, biskup i inni dostojnicy kościelni, którzy plują ci na głowę. Trzeba się zmagać z pogodą tropikalna, brakiem środków, chorobami, różnicami kulturowymi, wkupić w łaski tubylców, walczyć z przywódcami wiosek, rządem, a przełożeni z kościoła wcale nie pomagają, a wręcz utrudniaja pracę. A dotego jak się Stanis wyraził, “tropik kopie”. Człowiek często się irytuje, bo gorąco, bo pada, bo ludzie nie rozumieją, panuje inny porządek rzeczy do którego trzeba się przyzwyczaic. Początkowo człowiek z tym walczy, ale potem daje za wygraną. Jego najlepszy kolega z zakonu poznał antropolożkę z Ameryki na Flores zakochał sie w niej i postanowił zrzucić sutannę (jedynie symbolicznie, bo misjonarze chodzą po cywilnemu). Koledzy postanowili mu pomóc, wyziągneli papiery, że jest trochę niezrównoważony, pewnego razu, jeszcze w seminarium posłano go do psychiatry, do tego pracował w cięzkich warunkach w dżungli itd i wysłali list do Watykanu z prośbą o dyspensę, żeby nie dostał ekskomuniki, a nawet pozwolenie na ślub kościelny. I też tak się stało. Teraz były werbista i antropolożka mieszkają w Singapurze i mają dwójkę dzieci, a jego żona dalej prowadzi badania. Ostatnio tropik też mnie trochę pokopał, zwłaszcza, że sie przestraszyłam, że jestem już stara i nie chciało mi się wstawać z łóżka, postanowiłam umrzeć w tropikach zagryziona na śmierć przez komary i smsy od natrętnych Indonezyjczyków. Ale jakimś cudem wyszłam na pole (po krakowsku, przecież nie na dwór!) do sklepu. Słoneczko ładnie świeciło, nakryta chustą, żeby mnie nie spaliło, nawet mi nie przeszkadzało. Pogadałam w sklepie z Ricardusem, znajomym z Flores. Wróciłam do domu, puściłam jakiś skandynawski folk, nałożyłam maseczkę z avocado, zaczełam biegać z zieloną twarzą i miotłą po mieszkaniu, sprzątać i prać. Pojechaliśmy na jedzenie do naszego ulubionego warunga, Ibu się ucieszyła, bo mnie dawno nie widziała. Wcześniej prosiłam Zbyszka, żeby brał mi jedzenie na wynos, bo nie chciało mi się wychodzić z domu i spotykać z ludźmi. A w warungu jakiś chłopak pyta czy jesteśmy bikersami, bo widział nasz motor i kaski z naklejkami z różnych miast. I zaczeliśmy rozmawiać o motorach i klubach, zlocie motocyklistów w Kapuasie. On właśnie wrócił z touringu po Sumatrze. I znowu nabrałam energii. Wniosek jest prosty, trzeba po prostu zrobić coś pożytecznego (np. sprzątanie), coś przyjemnego (np. maseczka, dobry makijaż, zwłaszcza czerwona szminka, też pomaga), zjeść coś dobrego (np. soto), a przede wszystkim wyjść z domu (na pole). I już człowiek odżywa, nawet jeśli tropik czasem kopie. W Krakowie łatwiej, wystaczy zadzwonić do kogoś i pójsć na kawę, najlepiej do jakiejś znajomej kawiarni. Zbyszek w takich sytuacjach umawia się na piwo do pubu czy gdzieś na zielone. Ale tutaj ani kawiarni, ani pabu ani parku. Ale przynajmniej jest słońce. I baram.

A kwestia upływu czasu? Przecież czarownice się nie starzeją, zwłasza te, które są z filozofami.


To ta roślinka, co ma chronić przed czarna magią, może też chroni przed starzeniem się

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz