niedziela, 22 grudnia 2013

ZBYSZEK JANCZUKOWICZ



10 grudnia, 

to jest dwa tygodnie od kiedy przyjechaliśmy do Berau. Przyjechaliśmy wykończeni na ledwo zipiącym motorze. Pakujemy się czyści, wypoczęci (no, moza spalonymi plecami, ale to przez nurkowanie na wyspie Derawan) i zrelaksowani, a motor ma nową lampę, nowy koil (taki walec który przetwarza prąd z CDI na iskrę do świecy), przymocowany stelarz pod silnikiem, nową tylną oponę, wycentrowane koło, naprawione hamulce i wyczyszczone przewody, odpala za pierwszym albo drugim kopnięciem i szczęśliwy czeka na nową drogę.

Właśnie gotujemy makaron z warzywami, trochę żeby się odpłacić za gościnę, trochę żeby ich pomęczyć, bo tutaj warzyw się nie jada, albo ryż, albo ryż z mięsem, ewentualnie ryba, ale to smażona w całości. Spodziewamy się, że zaleją tą naszą potrawę słonym sosem chili albo słodkim sosem sojowym, to są smaki Indonezji, będą jeść powoli i powtarzać 'enak-enak', czyli wyśmienite.

Rano wykuszamy na południe do Sangaty, koło 12 godzin podskoków na kamienach (do Berau nie dochodzi asfaltowa droga), jeden dzień albo dwa, zależy od pogody, bo w deszczu nie przekracza się 30 na godzinę. Mieszkamy w domu na ulicy Haji Isa, pod numerem 99, odrobinę za miastem, w mieszanym drewniano-murowanym domu, od podłogi wyłożonym kafelkami. Główny pokój-korytarz jest pusty, z telewizorem i wiatrakiem w rogu, w trakcie dnia kto chce leży na kafelkach (zimniej) i śpi albo ogląda telewizję, na noc wprowadzane są motory. Obok trzy osobne pokoje z materacami i małymi półkami na rzeczy, jeden z nich zajeliśmy, a lokator śpi, razem z innymi klubowiczami którzy nie zmieścili się do pokojów, pod sarungiem na podłodze. Z tyłu wylany betonem korytarz, przejście do łazienki (basenik z wiaderkiem) i schowana z tyłu kuchnia, która zarosła niewiadomo kiedy wymienionymi kołami, zębatkami i szkieletami starszych motorów (z jednego wzięliśmy oponę).

Dom nazywają sekretariatem klubu, ale co najmniej trzy osoby mieszkają tu na dobre. Prawie wszyscy Bikers of Berau pochodzą z innych wysp, głównie Jawa i Sulawesi, a na Kalimantan przybyli w poszukiwaniu pracy, która jest tutaj godzinowo i pogodowo cięższa, ale lepiej opłacana. Etap pierwszy: motor, najlepiej Honda Tiger, z modyfikacjami 5 – 6 tysięcy złotych. Etap drugi: żona, w zależności od wykształcenia 10 – 20 tysięcy złotych (to jest oczywiste w całej Indonezji, pięniądze idą w trakcie zaręczyn bezpośrednio do rodziców). Etap trzeci: dom, czyli dużo drożej, ale można na początku wynajmować albo dostać coś od miejsca pracy. Wiekszość naszych znajomych znajduje się na pomiędzy etapem drugim a trzecim. Wawan, buddysta (gratka) i nauczyciel, właściciel albo pierwszy wynajmujący obecnego domu, dokładnie nie wiemy, czeka z żoną aż ona dostanie pozwolenie na przeprowadzkę z miejsca pracy w Samarindzie do Berau (pracy w sektorze publicznym w Indonezji nie można rzucić). Mamy nadzieję, że "sekretariat" zostanie utrzymany, może przejmą go młodsi.

Dalej, do anggkoty należy Adit, nasz kontakt od Mamana, pomocny, bezinteresowny, trochę nieśmiały ogromny chłopak, jeżdzący na Tigerze podwyższonym w zaprzyjaźnym warsztacie ze spawaniem u Bernarda z Manado, imię po dziadku z Holandii, jako dobry chrześcijanin zna się na piwie, dowcipach i szachach. Pokoju ustąpił nam Imail, dalej młody chłopak, regularnie chodzi na Mahgrib, też czeka, aż żona przeniesie się do Berau. Najwięcej czasu spędza z nami Pendi z Jember (niedaleko Malangu), który coś mniej pracuje od innych, jeździ na Hondzie MegaPro (najładniejszy motor w tej części świata, pomarańczowo-czerwona, troszkę nowsza wersja naszej GLPro) i dalej czeka na zaręczyny. Jeszcze Michel, drugi z chrześcijan z Manado, ma długie włosy i odzywa się sporadycznie, ale dowcipnie, to on przyspawał dzisiaj stelarz do naszej Hondy, oraz Den, uczesany trochę w koreańskim stylu, pracuje w turystyce, ma czerwonego Tigera z całym szeregiem gadżetów i historią miłosną z bule na Bali na koncie, a to nie byle co.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz